niedziela, 30 czerwca 2013

O zastosowaniach miastożerczych przetworów

Jeden słoiczek czerwonej kwaśnej mikstury powędrował na półkę z przetworami. Reszta ozdobiła ciasto. Zwyczajne kruche - trochę masła, trochę oleju, mąka, może być pszenna jasna, może być razowa. To wszystko się zagniata i siup, do lodówki. Na godzinę-dwie. Potem wyścieła się tym ciastem tartową foremkę. Ogromnie to lubię, jest jak lepienie babek z piasku. I nakłuwanie, aż to utworzenia ciastowego dzieła sztuki. Regularnie - boki też, żeby podczas pieczenie z ciasta uszły gazy, a nie życie. W moim piekarniku (sprawnym inaczej) ciasto piecze się w prawie 200 stopniach przez 45 min do godziny. W normalnym w 180 stopniach wystarczy 25 min. Chyba że formę wylepimy bardzo grubo, wtedy ciut dłużej.
Potem krem - najprostszy, banalny. Żółtko z cukrem - ukręcić. Mąkę ziemniaczaną, łyżkę stołową - dosypać do kogla-mogla, rozrzedzić mlekiem. Mleko (jakieś 1,5 szklanki, może być sojowe) zagrzać. Masę jajeczno-mączną dodać do ciepłego mleka. Zamieszać, podgrzać razem do zgęstnienia. Uważać na grudki, nie są apetyczne. To wszystko.
Potem wyjąć ciasto i ostudzić. Wylać na nie ciepły krem, nałożyć na wierzch owoce - u mnie jak w poprzednim przepisie były to wiśnie, czereśnie, porzeczki i płatki dzikiej róży przesmażone razem z cukrem.
Na środku położyć listek - oregano, mięty, bazylii. I już to wszystko.

sobota, 29 czerwca 2013

Jam session

Jeśli ktoś zapyta mnie, jaki jest sekret dobrej kuchni, odpowiem bez namysłu: mieszanie smaków. Cały ten miks gorzkiego i słodkiego, słonego i słodkiego, ciepłego i zimnego pozwala bawić się w kuchni najlepiej. Truskawki są najlepsze z octem balsamiczny (który zresztą sam w sobie ma nieoczywisty cierpko-słodki smak), kwaśne ogórki smakują wybornie z trochę ostrym, a trochę słodkim sosem musztardowym, mango pokazuje swoje ciekawe oblicze w zderzeniu z ostrym smakiem w chutneyach i innych takich supermieszaninach. Jeśli cynamon, to tylko z chilli, które z kolei jest w komitywie z czekoladą. Ta przyjaźni się też z solą. Itede, itepe.
A ja szukam tych nieoczywistości w najbardziej nieoczywistym mieście kontastów - w Warszawie. Przemierzam opuszczone tereny tym razem w poszukiwaniu owoców - bo właśnie zaczął się sezon. To nie będą na pewno rumieniące się wielkie jabłka, w których nikt już nie mieszka. Żadne tam czereśnie jak bańki, tak purpurowe, jakby zawstydził je cały świat. Albo wiśnie - błyszczące, krzyczące: weź mnie, zjedz, wyssij cały sok! O nie, nic z tych rzeczy.
Wszystkie te drzewka są małe, skarłowaciałe. Rodzą niewiele owoców, wcale nie czerwonych jak krew, nieoblekających się w papieskie purpury. Żeby zerwać owoc, trzeba poza tym zmoczyć buty w trawie, oblepić się rzepami, potargać włosy o gałęzie. 
Najpierw znalazłam kilka wiśniowych drzewek. Już dawno świat o nich zapomniał. Kto by się przejmował takimi małymi wisienkami, wykręcającymi twarz w paragraf? Ich owoce mają w sobie trochę słodyczy z dawnych lat, trochę goryczy, są też mocno kwaśne. Wyraźne - nadają się na pewno na chutney albo przełamanie supersłodkiego sernika. Wyobrażam sobie syrop z nich spływający po poduszkowej pavlowej. W ogóle beza z wiśniami i jakimś kremem to już chyba niebo. Tak, to musi być ono.
W sukurs przychodzi mi czereśnia. Słodsza, bardziej pożądana kuzynka swojej skwaśniałej siostry. Wyższa, bardziej niedostępna. Nie od razu poznaję, że to ona, bo owoce tego akurat drzewa są kremowe. Mają tylko lekki różowawy rumieniec. Nie wdzięczą się do mnie, chciałyby, żeby zostawiła je w spokoju. Ale gdzie tam. Brnę przez krzaczaste już podagryczniki, kępy dzikiej mięty, naginam gałęzie i rwę, ile wlezie.
Wychodzę z ledwie woreczkiem, może to jest kilo, może ciut więcej, owoców. Wpadają do niego jeszcze ostatnie płatki dzikiej róży.
A potem w domu mieszam i dryluję. Lubię wydłubywanie pestek z małych owoców. Działa uspokajająco, jeśli nie przesadzi się z ilością. No, więc jak ze wszystkim. Potem cukier trzcinowy. Dużo, jakieś pół szklanki. Płatki róż - dwie garście, posiekanych. I na koniec szklanka porzeczek. Wszystko do jednego wora. I znowu pachnie niemiłosiernie pięknie. Znowu dzikość zamykam w słoiczku. Czy ona przetrwa to zniewolenie do zimy? Hm...

piątek, 14 czerwca 2013

Nie ma róży bez ognia

Mam pewną przypadłość, która ma bardzo długą nazwę: całoroczny alergiczny niespecyficzny nieżyt nosa. Fakt, nieżyt nie daje żyć, brak chusteczki w zanadrzu jest dla mnie koszmarem, który śni się po nocach. No i tym podobne marne przyjemności. Wpływa to na pewno na potrzebę wąchania bardzo, bardzo intensywnych zapachów. Jakieś piżma, jakieś ambry, jaśminy i właśnie... róże. Nie dość, że piękne, to jeszcze pachną tak, że ach i och. No więc wczoraj przyniosłam cały worek płatków. Pachniało w metrze, pachniało w tramwaju, pachniało w autobusie, pachnie w domu. Część nadal maceruje się z cytryną na syrop. Część została przerobiona natychmiast. Jako że sezon truskawkowy w pełni, postanowiłam połączyć te dwie słodycze - płatków dzikiej róży oraz truskawek - i jeszcze, o zgrozo, dodać do tego cukru. Siła ognia zrobiła swoje i powstała słodycz o przepięknym kolorze - trochę w tym fuksji, trochę krwistej czerwieni, trochę różowego różu. Pachnie przeobłędnie, smakuje super. Trzeba to połączyć z czymś, co się słodyczy domaga, np. jakimś serem? Wyobrażam sobie biały, ale zwarty, delikatny, na chrupiącej bagietce, maczanej w mojej letniej ambrozji. Tak, to jest to!
A w tle gotuje się ostatni już kwiat dzikiego bzu, tym razem uwarzony z kwiatami rumianku.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

dwa proste pomysły na dziką marchew i dużo zdjęć

Koleżanka Miastożerczyni szaleje z kwiatami, a ja się skoncentrowałam maniakalnie na dzikiej marchwi. Wielki aromatyczny bukiet naci stał na parapecie w celach z założenia ozdobnych, ale okazał się tak szalenie aromatyczny, że, no, zjadłam go!
Dwa proste pomysły na pożarcie new dziczyzny i tego, co raczej wyrzucamy.


Pasta a la pesto z dziką marchwią i liśćmi rzodkiewki



Jak widać: potrzebny jest blender, cztery garście słonecznika - może być uprażony, ale nie musi, garść liści rzodkiewki, garść naci marchwi, ząbek czosnku, sól, oliwa. Wilgoć można pozyskać z wody lub z rzodkiewek. Dużo wody oznacza sos, mało wody oznacza pastę do chleba, pieczonych ziemniaków, naleśników.




Kopytka z kaszy i dzikiej marchwi

Dwie szklanki ulubionej kaszy. Ja wzięłam nie ulubioną, ale tę, której miałam najwięcej - gryczaną. Po ugotowaniu gorącą kaszę należy zmiksować i dodać do niej zieleninę. Opcjonalnie przyprawy. Następnie postępuje się tak jak z polentą, czyli rozsmarowuje okołocentymetrową warstwę uzyskanej ciapy na płaskiej powierzchni i pozwala jej stężeć.



Potem wystarczy już tylko ją pokroić w wybrane kształty. Można także użyć foremek do ciastek i wykrawać dzwonki, kwiaty oraz renifery. Ograniczenia: fantazja. I foremki.



Propozycję podania bym sobie darowała, ale wymyśliły ją moje własne dzieci, więc już się nie powstrzymuję i pokazuję. Kopytka, szparagi, sos pomidorowy z soczewicą, a na wszystko nie zasmażka, tylko prażony sezam z kapką oliwy.




I już. Nie ma w domu dzikiej marchwi, czas osiągnąć kolejny level.

sobota, 8 czerwca 2013

Jem kwiatki

O kwiatkach już trochę było. Wszyscy się pytają, czy róża ta, czy może tamta jest lepsza. I takie tam. A tu niespodziewanie zapachniało jaśminowcem. Oczywiście od razu zaczęłam kombinować, co by tu można ugotować z tego urokliwego i jakże pięknie pachnącego kwiecia. Nie zerwałam dużo. Pomysł wpadł mi do głowy w domu. Jako że lubię wszelkie konfitury i różne tego typu zapachniacze do herbaty, postanowiłam ukucharzyć coś w tym stylu. Do malutkiego słoiczka albo dzbanuszka, na klimatyczny fajf, ze scone'em lub herbatnikiem do przegryzienia.
W małym garnuszku zrobiłam karmel. Nie jest to nic trudnego. Wsypałam trochę cukru trzcinowego do garnka i podgrzałam. Zaskowyczało, narobiło szumu. Zalałam wodą (niedużo), para buch i oto jest. Teraz kwiatki. Biedne trzęsły się, muszę przyznać, trochę przed zanurzeniem w słodkiej i gęstej cieczy. Bezlitośnie wrzuciłam białe kwiecie karmelowi na pożarcie. Teraz jak zwykle nadszedł czas na improwizację. Gdzieś tam zalegały u mnie dwie małe buteleczki Ballantines'a. Mały chlust poleciał więc do mikstury. I nic więcej. Zredukowało się to wszystko, rozpachniało, żeby na koniec zaromatyzować czarną herbatę. Niezłe!
Resztę zamknęłam w małym słoiczku na jakiś deszczowy dzień, których niestety, nie brakuje.


A M. na kolację pożarł miastożerczo omlet z kurdybankiem.

Zerwany na podwórku prze-cu-dow-nej kamienicy z międzywojnia. Na klatce strzeliłam sobie fotę stóp swych na tle gorsecików.

Ścianę od podwórka spowija tam dzikie wino, a ziemię wyścieła właśnie ten aromatyczny bluszczyk.
To tyle na dziś. Dobranoc!

czwartek, 6 czerwca 2013

Anielsko-demoniczny bez

Dla mnie maj pachnie czarnym bzem. Mimo że już rozkwita czeremcha, owocowe drzewa białymi kwiatami dają obietnicę smacznych owoców, zawiązują się nieśmiało małe zielone pigwy, to właśnie jego odurzającym zapachem wibruje powietrze.

Rośnie wszędzie. Na wybrzeżu nad Wisłą, na opuszczonych działkach, nieużytkach, w podwórkach. Nie jest wybredny. W maju rozkwitają piękne wielkie baldachy. Ruszam wtedy na polowanie. Oby kwitł jak najdłużej. W Polsce dużo większą popularnością cieszy się przybysz z Turcji – bez lilak. Nie należy do tej samej rodziny co bohater naszego artykułu, za to pachnie równie pięknie i też można coś z niego przyrządzić. Ale o tym innym razem. Bez czarny jest bowiem dużo bardziej interesujący.



To roślina, która od wieków była uważana za demoniczną – siedlisko złych mocy. Wierzono, że na bzowym drzewie powiesił się Judasz, istniały też w kulturze ludowej przekazy, że był z niego zrobiony krzyż, na którym umarł Chrystus. Stąd wierzenia, że od palenia czarnym bzem w piecu robią się parchy na twarzy, na dom zostaną ściągnięte pioruny itede, itepe.

My jednak dziś będziemy raczej wyganiać złe moce z pomocą tej cudownej rośliny. Wielkie, pachnące baldachy zbieramy najlepiej do reklamówki. Wiem, to w ogóle nieekologiczne, ale dzięki temu w folii zatrzymamy dobroczynny pyłek, który łatwo opada szczególnie z lekko przekwitającego kwiatu. Bez to taka kwitnąca apteka, kwiaty zawierają flawonoidy i kwasy fenolowe, kwasy organiczne, sterole, olejki, garbniki, triterpeny i sole mineralne. Syrop, który za chwilę przyrządzimy, będzie więc działał przeciwutleniająco, przeciwzapalnie, napotnie i przeciwgorączkowo. No, cóż – zwyczajnie wygoni demony z ciała.

Zanim wybierzemy się na rwanie czarnego bzu, kupmy kilka cytryn. Ja bardzo lubię kwasowość przełamującą słodycz kwiatów, więc dodaję ich sporo – dwie albo trzy duże cytryny na miskę. Po powrocie z wyprawy wrzućmy do niej wszystkie baldachy, starannie przebierzmy, żeby za chwilę nie utopić niewinnego robaczka, i zalejmy ciepłą przegotowaną wodą, tak żeby wszystko pływało. Ja zazwyczaj zalewam ok. 30 sporych baldach 2 litrami wody. Do tego dodaję cukier, najlepiej trzcinowy. W ogóle nie przejmuję się proporcjami. Zazwyczaj wrzucam ok. 0,5 kg, ale to my decydujemy, czy chcemy otrzymać słodki i gęsty, lepki syrop, czy raczej orzeźwiający cytrynowym smakiem latem „poncz” ;). No i właśnie – teraz pozostaje wycisnąć na to wszystko cytryny – dwie albo nawet trzy – i razem ze skórkami wrzucić do mikstury. Można dodać prawdziwą wanilię, gwiazdkę anyżu, trochę miodu. Czekamy, aż wszystko wystygnie, i wstawiamy na noc do lodówki.

W międzyczasie upajamy się cytrynowo-bzowym zapachym przepełniającym każde pomieszczenie w domu. To mój ulubiony moment. Następnego dnia miksturę należy pogotować – od momentu zagotowania jakieś 20-30 minut na wolnym ogniu. Odcedzić i zapasteryzować. Moje słoiczki z bzowym naparem nigdy nie doczekały zimy. W tym roku zrobię ich chyba ze sto, bo zimowe szarości złoty napój jest zwyczajnie najlepszy.


Herbatkę z czymś podać? Poproszę bez!

Bez czarny tak naprawdę jest biały. Kwiat jest biały. Kwitnie krótko, pod koniec maja i na początku czerwca, więc warto po drodze do domu chwycić ze dwa, trzy baldachy i wrzucić do dzbanka. Należy to zrobić w suchy dzień, gdy pyłek trzyma się kwiatuszków.


Dzbanek uzupełnia się plasterkami cytryny oraz substancją słodzącą, którą się lubi, np. syropem z agawy, miodem, ksylitolem, pełna dowolność. Gdy ostygnie i nie parzy, można sączyć i estetyką naparu zachwycać gości oraz domowników. Po wysączeniu koniecznie zalać jeszcze raz i korzystać z jeszcze mocniejszego aromatu.

Napój ten ma również właściwości lecznicze. Jest pomocny przy kaszlu, gorączce, a nawet zapaleniu oskrzeli. Kwiaty bzu wchodzą w skłąd mieszanek ziołowych stosowanych przy zaparciach. Działają napotnie, moczopędnie - wspomagają oczyszczanie organizmu.

środa, 5 czerwca 2013

Schyłek pokrzywy czy pokrzywy zaranie?

Schyłek czy zaranie - na pewno szabrowanie, jak napisałby poeta. Ale proza się waha. Jedna mówi, że pokrzywa jest dobra do zbioru od przedwiośnia do maja. Druga, że od maja do września. Kolejna, że przez cały czas, gdy rośnie pokrzywa, można jeść pokrzywę. My się trzymamy wersji, że im wcześniejsza, tym lżejsza dla nerek; teraz do zbioru w pogodne dni nadają się wszakże już tylko górne liście, o ile są jeszcze zielone i rokujące. Jako że te na sąsiadującej łące rokowały, wylądowały w pieczonych kulkach. Pokrzywa przez ten cały sporny czas rośnie wszędzie - zachwaszcza ogrody, przystanki, szkoły podstawowe, rumowiska, wsie, miasta, przysiółki. Słowem - herbata rośnie wszędzie.

Ten pospolity chwast jadł już chyba każdy, a każdy przynajmniej słyszał o herbatce z pokrzywy, czy to żywej, czy ekspresowej. Prawda to? Nawet jeśli nie, oto dlaczego warto: ziółko to zawiera witaminy A, C, B, K i karotenoidy oraz mikroelementy: magnez, wapń, żelazo, fosfor, siarkę, potas, jod, krzem i sód. Uff. Dodatkowo w liściach są flawonoidy i kwasy organiczne (m.in. mrówkowy odpowiedzialny za pieczenie korzystne przy reumatyzmie).

Pokrzywa jest związana z krwią (pomaga przy krwiopluciu, krwawieniach z nosa), wspomaga leczenie anemii, osłabienia organizmu (częstego na przednówku - naprawdę rośliny wiedzą, kiedy rosnąć...), łagodzi dolegliwości związane z klimakterium, zapaleniem pęcherza, nerek, wzdęć, biegunki, mimowolnego moczenia u dzieci. Naprawdę czarowne ziele. Zewnętrznie wyciąg spirytusowy (posiekane liście + spirytus w proporcji 1:3) działa korzystnie na skórę głowy z łupieżem.

W mojej kuchni najczęściej kończy tak jak jarmuż, koniczyna i szpinak, a na zimę ją suszę i sypię obficie do wielu setów. Tym razem zainspirowana wizytą u znajomych i ich piekarnika zrobiłam dwie wersje placuszków - jedne usmażone w sezamie, drugie upieczone w piekarniku. Liście pokrzywy należy oberwać z łodygi, pozbywając się twardych ogonków. Zblendowane z uprażonymi pestkami słonecznika i czosnkiem tworzą zieloną ciapę, którą należy zmieszać z jaglanką i jakąś podręczną cebulą, chociaż to niekoniecznie, podlać oliwą, lepić kulki, piec kwadrans w 100 stopniach, gotowe. Jeżeli nie zostaną pochłonięte przed podaniem, smakują świetnie z sosem pomidorowym. I kremem z selera, ziemniaka i cytrynowego tymianku. Mmmm...




wtorek, 4 czerwca 2013

Mamo, jest dużo jeszcze? Podagrycznik w roli głównej



Bluszczyk kurdybanek i czosnaczek – para zdrobnień, do tego dla podkreślenia charakteru potrawy dorzucam podagrycznik – sporo, drobno posiekanego. Wcześniej z upodobaniem wysysam soczyste łodyżki. Zielony sok przyjemnie łaskocze gardło. A skoro podagrycznik, to tylko kasza gryczana. Grrrr, grrrr. Podobieństwa się przyciągają. I jeszcze tofu. I ciecierzyca. Tak ją lubię, że kiedy się kończy, wpadam w zły nastrój. Jak to nie ma? Ciecierzyca, groszek włoski, garbanzos – pod taką nazwą ją poznałam w Portugalii, gdzie nie wiedzieć dlaczego, jest po prostu naj-lep-sza. I jeszcze tofu pokrojone w kostki.
Na początek zupełnie niedzikie – cebula i czosnek. Co tak pachnie? Za każdym, dosłownie każdym razem pyta M., kiedy jestem na tym etapie. Więc warto. Rozbrajam żołądek jeszcze bardziej, dorzucając jak leci: cynamon, kardamon, kumin. Potem kasza. Prażę ją, chyba z przyzwyczajenia, nawet nie wiem, czy trzeba to robić z paloną gryczaną. Rzeczywiście, nie skleja się, ale może jestem już kaszowym master chefem, tak często gotuje różne odmiany pani mojej kuchni. Zalewam wodą, wszystko skwierczy i paruje. Kasza powoli wchłania wodę, chlup, chlup, wypija łapczywie jak nie wiem co. Czas na zioła – dzikość serca prosto z opuszczonych działek, na których kiedyś łapałam koty. Jak przystało na wiedźmę, najpierw koty, potem kocioł dzikich ziół. Kota nie gotuje. Przemyka mi przez myśl dorzucenie wibrysa. Hmmm, magiczne moce wibrrrrrują. Czosnaczek przyjemnie wzmaga ostry zapach, kurdybanek rozsiewa orientalne aromaty. Za mało go jakoś, nie muszę się bać tej wijącej się roślinki. No i podagrycznik. Dużo go, rośnie wszędzie, więc narwałam go, jakbym wpadła w dziki szał. Idzie wszystko, nie oszczędzam ani jednego listka do kanapki. A można. Na koniec stali przyjaciele – tofu i ciecierzyca. Czego tu nie ma? Proszę mi powiedzieć, czy brakuje jakichś witamin, minerałów, białka? No to jeszcze słonecznik do pochrupania. Dziękuję, do widzenia. Ja popijam winem od pana Abrle. Jego winoroślą rosną w chwastach. Jeśli tak smakuje wino dojrzewające pośród nich, to ja już nie mam więcej pytań.
Mamo, jeszcze jest dużo? Pyta mój syn, spoglądając badawczo na dno patelni. No, nie ma, zjedliśmy wszystko.

BHS, czyli Bezpieczeństwo i Higiena Szabru

Szaber dziko rosnących roślin jest dziki z założenia. Anarchia totalna nie jest jednak zdrowym zjawiskiem, a w przypadku szabru może się zakończyć nie tylko zniszczeniem rzadko występujących roślin, ale też własnego zdrowia. Zanim więc pomyślicie, że kompletne z nas dzikuski, przeczytajcie, do jakich zasad Bezpieczeństwa i Higieny Szabru się stosujemy.

Oto one według kolejno według ważności przestrzegania. Ale najpierw zdjęcie dzikiej dziczy.



OK, a teraz BHS

1. Szalej, szczwół, tojad, lulecznica, bieluń, lulek, pokrzyk, cis, zimowit, ciemięrzyca i wawrzynek – to rośliny bezwzględnie zakazane, trujące. Należy je poznać, zapamiętać i omijać. Lada dzień opublikujemy poręczną podręczną ściągawkę ze zdjęciami. Do wydrukowania i noszenia zawsze ze sobą.

2. Nie wolno zbierać roślin chronionych – ze względów prawnych.

3. Nie wolno zbierać roślin rzadkich z czerwonej listy – ze względów etycznych.

4. Szabrując, trzeba się jednak ograniczyć do roślin pospolitych i obficie występujących na danym terenie oraz nie naruszać rażąco liczebności gatunku na jakimś obszarze. Pozyskiwanie liści (oraz owoców i nasion) czyni, co prawda, niewielką szkodę, ale podkreślmy – generalna zasada jest taka, by minimalizować wszelkie niekorzystne skutki naszych zbiorów.

5. Nawet jeśli nie jest się wrażliwym alergikiem, trzeba uwzględniać nieoczekiwaną reakcję organizmu na nowy rodzaj pokarmu. Dotyczy to akurat wszystkich pokarmów i warto o tym pamiętać.

6. Nie zbiera się roślin rosnących przy dużych ulicach, głównych arteriach – ze względu na oczywiste zanieczyszczenia. W każdym mieście jest park, mniej skołowane dzielnice lub po prostu opuszczone sady lub działki. Warto uruchomić wywiad i skierować się właśnie tam.

7. Zbiory stanowczo trzeba przynajmniej dokładnie umyć – ze względu na pasożyty. Nie zaszkodzi ich przelać wrzątkiem; pokrzywa np. dzięki temu zabiegowi staje się przyjazna w obróbce, ponieważ przestaje parzyć.

8. No i dzikie rośliny jak rośliny oswojone – im krócej czekają na zjedzenie, tym lepiej, dzięki temu mniej tracą na wartości. No i na jędrności oraz estetyce – świeże znaczy apetyczniejsze.



poniedziałek, 3 czerwca 2013

Grochodrzew, czyli akacja

A właściwie robinia akacjowa.
Bo to jest o dostrzeganiu tego, co się widzi. Jako małe dziecko chowałam się w akacjowych szpalerach, by zakładać tam ze znajomymi bazy. Jako dziewczynka z słuchawkami w uszach łowiłam listki i rozmarzona obrywałam, skandując w myślach: Kocha, lubi, szanuje...

Jako kobieta 2013 edition liście zostawiam w spokoju, kolce omijam, za to wieszam na kierownicy płócienną torbę i wrzucam do niej kwiatostany. Tyle zabaw związanych było przez lata z akacją, pomijając zachwycone przystanięcia pod drzewem i upajanie się zapachem wiosny, ale jej zjedzenie przyszło do głowy niedawno.

Robinia zwana niesłusznie akacją to inaczej grochodrzew. To jedno z najpospolitszych drzew Polski pochodzi z Ameryki Północnej. Już Indianie omijali owoce robinii, Czirokezi pili napar z kory tego drzewa. My dla bezpieczeństwa koncentrujemy się na jedynym oficjalnie jadalnym elemencie - kwiatach. Smakują jak młody groszek - trochę delikatniej, słodkawo, a im młodsze, tym bardziej soczyste i lekkie w smaku.

Teraz, z początkiem czerwca, jest ostatni dzwonek, by się nimi nasycić, więc proponuję przepis z naszego dzisiejszego śniadania. Przewrotnie nie będzie na słodko. Inspiracją jest podstawowe ciasto na pakorę z wieloma modyfikacjami. Mąki ryżowa i sojowa w proporcjach 2:1, starte pół cebuli. Mało ostro? To jeszcze suszony imbir, masala obficie, curry! Dowolna zielenina, może być szczypiorek lub mięta z tej samej łąki, co robinia. Do tego naręcze kwiatków bez łodyżek. To ważne, żeby były wcześnie oderwane - plucie łodygami podczas posiłku przedłuża go, utrudnia i sprawia, że kolejne placki stygną.


Także wierszyk akacjowy dla dorosłych, który wyśnił mi się nad ranem, brzmi tak:
Zbiera, lubi, szabruje,
nie chce, nie je, żałuje.
W torbie, w kuchni, w sercu,
w brzuchach miastożerców!

niedziela, 2 czerwca 2013

Carota Katarzyna, czyli dzika marchew

Dzika marchew rośnie sobie wszędzie, pyszniąc się okazałym pióropuszem.

Dla nas to zachęta do polowania na dzicz. Nie zważając więc na, rzecz jasna, dopiero co wykonany manikiur, rozpoczęłyśmy wyrywanie-rwanie. Trochę się tego nazbierało. Nie można niczego zmarnować, więc poszarpane pióropusze robią za bukiet witaminowy. Co jakiś czas można skubnąć i zanurzyć się w ciut orientalnym smaku.


Korzenie dzikiej marchwi można wykorzystać jak te zwykłej marchwi. Pachną dużo intensywniej niż jej pomarańczowej kuzynki, ale nie są pomarańczowe, a to dlatego, że nie zawiera karotenu. Są dziksze z natury, długie, łukowate, stawiają opór przy krojeniu. Trzeba je oswoić z ostrym nożem - ciach!


Razem z cebulą, czosnkiem, posiekaną natką (dzikiej marchwi) i kilkoma przyprawami podkreślającymi dziki zapach Wschodu, jak imbir, kurkuma, kumin, wrzucamy je do kotła czarownicy. Kiedy już to wszystko się podsmaży i wypełni kuchnię nieznośnie wręcz przepięknym zapachem, dorzucamy młodą kapustę. Całą główkę, bez żalu. Kiedy to wszystko się zagotuje, solimy i pieprzymy do smaku. I jeszcze kropla soku z cytryny albo octu jabłkowego. Można taką zupę zaczerwienić pulpą z pomidorów, zagęścić kaszą, dorzucić ziemniaków, soczewicy, podrasować olejem sezamowym. A na koniec posypać natką dzikiej marchwi. Jest pysznie, nawet w takie deszczowe dni.