sobota, 29 czerwca 2013

Jam session

Jeśli ktoś zapyta mnie, jaki jest sekret dobrej kuchni, odpowiem bez namysłu: mieszanie smaków. Cały ten miks gorzkiego i słodkiego, słonego i słodkiego, ciepłego i zimnego pozwala bawić się w kuchni najlepiej. Truskawki są najlepsze z octem balsamiczny (który zresztą sam w sobie ma nieoczywisty cierpko-słodki smak), kwaśne ogórki smakują wybornie z trochę ostrym, a trochę słodkim sosem musztardowym, mango pokazuje swoje ciekawe oblicze w zderzeniu z ostrym smakiem w chutneyach i innych takich supermieszaninach. Jeśli cynamon, to tylko z chilli, które z kolei jest w komitywie z czekoladą. Ta przyjaźni się też z solą. Itede, itepe.
A ja szukam tych nieoczywistości w najbardziej nieoczywistym mieście kontastów - w Warszawie. Przemierzam opuszczone tereny tym razem w poszukiwaniu owoców - bo właśnie zaczął się sezon. To nie będą na pewno rumieniące się wielkie jabłka, w których nikt już nie mieszka. Żadne tam czereśnie jak bańki, tak purpurowe, jakby zawstydził je cały świat. Albo wiśnie - błyszczące, krzyczące: weź mnie, zjedz, wyssij cały sok! O nie, nic z tych rzeczy.
Wszystkie te drzewka są małe, skarłowaciałe. Rodzą niewiele owoców, wcale nie czerwonych jak krew, nieoblekających się w papieskie purpury. Żeby zerwać owoc, trzeba poza tym zmoczyć buty w trawie, oblepić się rzepami, potargać włosy o gałęzie. 
Najpierw znalazłam kilka wiśniowych drzewek. Już dawno świat o nich zapomniał. Kto by się przejmował takimi małymi wisienkami, wykręcającymi twarz w paragraf? Ich owoce mają w sobie trochę słodyczy z dawnych lat, trochę goryczy, są też mocno kwaśne. Wyraźne - nadają się na pewno na chutney albo przełamanie supersłodkiego sernika. Wyobrażam sobie syrop z nich spływający po poduszkowej pavlowej. W ogóle beza z wiśniami i jakimś kremem to już chyba niebo. Tak, to musi być ono.
W sukurs przychodzi mi czereśnia. Słodsza, bardziej pożądana kuzynka swojej skwaśniałej siostry. Wyższa, bardziej niedostępna. Nie od razu poznaję, że to ona, bo owoce tego akurat drzewa są kremowe. Mają tylko lekki różowawy rumieniec. Nie wdzięczą się do mnie, chciałyby, żeby zostawiła je w spokoju. Ale gdzie tam. Brnę przez krzaczaste już podagryczniki, kępy dzikiej mięty, naginam gałęzie i rwę, ile wlezie.
Wychodzę z ledwie woreczkiem, może to jest kilo, może ciut więcej, owoców. Wpadają do niego jeszcze ostatnie płatki dzikiej róży.
A potem w domu mieszam i dryluję. Lubię wydłubywanie pestek z małych owoców. Działa uspokajająco, jeśli nie przesadzi się z ilością. No, więc jak ze wszystkim. Potem cukier trzcinowy. Dużo, jakieś pół szklanki. Płatki róż - dwie garście, posiekanych. I na koniec szklanka porzeczek. Wszystko do jednego wora. I znowu pachnie niemiłosiernie pięknie. Znowu dzikość zamykam w słoiczku. Czy ona przetrwa to zniewolenie do zimy? Hm...