poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Dzień antocyjanu




Będzie krótko. Bo ponieważ przedramiona mam całe podrapane od nurkowania w porzeczkach i jeżynach. Pisanie na kompie boli, powiew powietrza boli. Pójście do sklepu po porzeczki nie jest traumatyczne. Nurkowanie w chaszczach zawiera pewien potencjał traumy fizycznej. Każdy milimetr ran dotykający blatu stołu woła jednak: chrzanić ból, weź głęboki oddech i powąchaj powietrze we własnym domu. To nie tylko konfitury, ale też zasłoikowana wspinaczka na gruszę, wiszenie na śliwce, dwa przemiłe koty, niemal wzięte do domu, radosny okrzyk dziecięcia, lat 7: o, jest drabina!, drugi okrzyk: zostawmy porzeczki, znajdźmy więcej drabin, nowa znajoma poznana w lansiarskim miejscu na Żoliborzu, która skuszona antytezą konsumpcyjnego lansu przyjechała kilkanaście kilometrów po węgierki i chrzan. I trzylatek znudzony tym szabrowaniem wywalający z siatki na motyle wszystkie porzeczki w trawę. No i co? I porzeczki dwukrotnie zbierane. Tak to.

Ale tak naprawdę pojechaliśmy na śliwki. Idée fixe ostatnich dwóch tygodni, od mirabelek: hej, sorry, że dzwonię o 5 rano, ale właśnie poczułam, że węgierki dojrzały. Ale na miejscu okazało się, że co tam śliwki, gruszki! Tak było rano: idziemy, jemy drugie śniadanie prosto z krzaków i rysujemy w pamięci mapę-na-jesień: jabłka, dzika róża, jarzębina... Za gigantycznym torowiskiem opuszczone-nieopuszczone działki. Na kilku kręcą się ludzie, na większości nikt. Tylko my. I tak: aronie. Jeżyny. Porzeczki. WINOGRONA! Wszystko fioletowe, już nie czerwone, o nie! intensywnie bordowe - istny dzień antocyjanu!

Lecz właściwie żadna to dzikość. Wszystko można kupić w sklepie, na bazarku, w necie, przy drodze powiatowej. Bez sensu ten wpis. Tylko jak podjeżdżałam z córkami pod sklep po cukier do przetworzenia przetworów z bagażnikiem wyładowanym owocami, córki na widok billboardu ze śliwkami spytały przytomnie: po co je kupować, skoro można pojechać na szaber, zerwać je za darmo i mieć przygodę z drabiną i kotami?

Więc to dzisiaj o tym było. O pasteryzowaniu emocji i przygód, o bezsensie ustalonej rzeczywistości z perspektywy dziecka. Prawdziwego, bo nieletniego. Bo chyba w każdym miastożercy jest poważnie nieprzeterminowane dziecko, hm?

Dla porządku objawiam, że na dzikie winogrona na opuszczonych działkach warto z drabiną. I że są tak hipernadsoczyste, że z planowanych konfitur wyszedł sok. Soki. Jednej miastożerczyni dwa litry z czarnych i dwa litry z białych. Mnie, czyli drugiej miastożerczyni, sześć wielkich słojów gęstego przecieru winogronowego. Winogrona w garnku oszalały, wyszły winogrona w sosie własnym. Dla porządku objawię też tym, którzy nie wiedzą, że aronia sama tężeje w dżem.

Przepis podstawowy jest taki: 1 kg aronii, 0,5 kg cukru, pół szklanki wody. Na małym ogniu mieszać pół godziny, odstawić na kilka, potem znów powoli gotować. Aż stężeje. I już. Warto. Winter is coming...




wtorek, 13 sierpnia 2013

Oda do mirabelki. I kolejne odkrycia miejskie

To takie oczywiste. Przecież rosną wszędzie. Jeśli się im przyjrzeć, okazuje się, że jedne są małe i twarde. Inne to złote bomby eksplodujące soczystością. Jeszcze inne są owalne, jak małe melony, supersłodkie, ze skórką zostawiającą kwasek na końcu języka. Na koniec te ciemnoczerwone, też dobre, twarde i kwaśnawe. Lubię wszystkie. A marmoladę mirabelkową lubię naj-naj-najbardziej.

A było to tak. Napisał do mnie M.: "Cześć, miastożerczyni!". Nie widzieliśmy się lat sto, a może jeszcze więcej, uwzględniając nasz wampiryczno-matuzalemowy wiek. Jako że jako miastożerczynie stałyśmy się nieco medialne dzięki pewnej bardzo miłej dziennikarce :), odezwali się do mnie ludzie niesłyszani od wieków. No i tak jakoś wyszło, że wsiadłam z M. na rowery i pojechaliśmy w pewnie znów niewielu znane miejsce w Warszawie (obiecuję foty!).
A tam oczywiście jakiś szał. Pierwsze jabłka - mi smakują już takie, jeszcze twarde, ze słodyczą w tle. M. twierdzi, że jeszcze powinny powisieć. Orzechy włoskie i jeżyny - zebrałam ich miseczkę. I aaaa... aronia, która oszalała - tyle ma owoców. Śliwek tyle, że chyba zacznę je przetwarzać przemysłowo. Są jednak jeszcze twarde, trzeba poczekać na zbiory pewnie ze dwa tygodnie.
I główne bohaterki dzisiejszego posta - złote królewny początku sierpnia: mirabelki. Przywiozłam całą torbę. Nie trzeba ich nawet zrywać, większość leży na ziemi, dojrzała niewiarygodnie, i czeka na zebranie. Druga torba przyjechała z superekologicznych mazurskich stron razem z jedyną na świecie mieszanką mazurskich ziół: kurdybanka, krwawnika i dzikiego tymianku (co za zapach!). Dziękować wam, kochani!
Tymczasem już wydrylowane, już na ogniu, zasypane obłędnie pachnącym muscovado robią się panie mirabelki. Robi się marmolada mirabelkowa. Co to będzie, co to będzie?
Druga miastożerczyni, która uparcie zostawia mnie z całym tym blogiem samotnie, wysyła mi MMS-a: "U mnie 15!". Oczywiście mirabelkowych pyszności.
M. robi z nich wino mirabelkowo-bananowe. Ambitnie! A wy? Co robicie z mirabelek?