środa, 25 września 2013

spontaniczne wykopki

Czasem nadchodzi taki dzień, że się wyjmuje mózg i pragnie pojeździć na rowerze. Daleko, za jesienią, w szaliku, czapce, z dłońmi owiniętymi puchatymi mitenkami. No i jak już się wyegzaltuje smutki, schodzi się z pojazdu i wpina w rzeczywistość. Ja weszłam w szkodę. W połać bluszczyku kurdybanku w stołecznym parku.


Jednym ze starszych parków, monumentalniejszych, a jednocześnie chyba najbardziej bezpretensjonalnym, zapraszającym. Skaryszewskim. Wyjęłam z uszu słuchawki i zaczęłam słuchać dywanu ziół. Bo ten park tak ma, że szepce, kusi, uwodzi, a jak ktoś nie reaguje, to woła. Jak nie szumem liści, to wiewiórkę wysyła, by się wspięła po szprychach na błotnik i ta pluszowa małpka robi fikołka na lince hamulcowej i prowokuje. Gdy wykonała już swoje ewolucje w liczbie ziben tauzen, odprowadziłam ją wzrokiem. W bluszczyk właśnie.


Wówczas jeszcze byłam pewna, że zrobię wpis o tych małych gruszeczkach z Zielenieckiej i o syropie ze stokrotek, o którym ucięłam sobie pogawędkę z przechodzącą panią. Która się nie bała, po prostu przyszła i spytała, na grzyba mi te kwiatki. A tu nie na grzyba, tylko na syrop. Jesień jest, glut się piekli, wszyscy jesteśmy oranglutanami.

Lecz zdarzyło się inaczej. Gruszeczki obfociłam, spróbowałam raz, powtórzyłam degustację jeszcze siedemnaście razy, wszystko wyplułam, przepłukałam usta najlepszą kawą w mieście, senegalską z Saskiej Kępy. I pojechałam do szkoły po dzieci. Miał być ryż z gruszkami, ale trudno, coś kupimy. A te makolągwy znów wpadły na pomysł. Jedna na jutro ma przynieść jesienne warzywo. Druga natychmiast: to chodźmy wyrwać topinambur. To poszłyśmy.


Nie byłam przekonana, że to już. Wtem! Topinambur zaskoczył. Chyba widać?
Słonecznik bulwiasty. Wielkie krzuny obsypane małymi słoneczniczkami, które w korzeniach produkują bulwy. Coś jakby ziemniak, ale jakby orzech. Smak nieprawdopodobny. Na surowo rześkie orzechopodobne, po ugotowaniu dynio- i orzechopodobne, usmażone też słodkie i orzechopodobne. Słonecznik o fizjonomii ziemniaka i smaku orzecha. I to made in Poland.


Działałyśmy szybko, więc duszenio-smażenie. Z czym? Z bluszczykiem kurdybankiem, jacha oczywicha. Przypadkiem wyszło miastożercze combo z modnych substratów. Bluszczyk kurdybanek święci triumfy na Powiślu, nie ma to jak zjeść lancz z bluszczykiem. Topinambur dowożony jest do miasta spod miasta przez rozchwytywanych ekorolników. I słusznie. Bo lokalny, sezonowy, smaczny, osobliwy. Zawsze taki temat-haczyk w Interregio. Nie wiesz, co masz powiedzieć do współpasażerów? Spytaj o topinambur. A teraz smacznego. Ponieważ zostało całkiem trochę na śmiadanie.


PS A Helena do szkoły wzięła marchewkę.

poniedziałek, 23 września 2013

Klapsy, konferencje, lukasówki

Zapytano nas, co króluje we wrześniu. Koronę miesiąca śliwki węgierki oddały w tym miesiącu gruszki. Klapsy, konferencje, lukasówki. Same stare odmiany. Klapsy - miękkie, słodkie, rumiane, rozpadające się już właściwie zaraz po zebraniu. Konferencje - twarde, słodkie, dające się pożreć w całości. Zielone, z brązową koszulką w szerszej części. Moje ulubione - pyyyyyszne! I lukasówki. Stara odmiana żółtych gruszek w brązowe piegi. Słodkich, miękkich, ale nie rozpadających się tak jak klapsy. Teraz jest właśnie sezon na tę odmianę. W Warszawie znalazłyśmy już kilka drzewek. Drzewko na opuszczonych działkach urodziło kilka dorodnych gruszek słusznej wielkości. Większość jednak zmienił czas, gruszkowe reumatyzmy powyginały owoce w różne dziwaczne kształty. Nie znaczy to jednak, że gruszki są mniej smaczne!
Drzewko w zupełnie innym miejscu na lewym brzegu Wisły, niby w środku cywilizacji, a jednak dzikim, rodzi mnóstwo pełnowartościowych pięknych owoców. Leżały dwa dni w torbie i z około 30 owoców odeszły do gruszkowego raju jedynie dwa. Jest całkiem nieźle jak na takie miękkie owoce. Tym bardziej że nie zerwałam żadnego. Uprawiając niezamierzony frutarianizm, zebrałam tylko to, co leżało na ziemi.
Co z nich powstało? Część usmażyłam z cynamonem i imbirem. Uprażyłam mój ulubiony ryż basmati, dodałam gruszki. Zalałam wodą (niewiele) i mlekiem kokosowym (dużo), dodałam jeszcze dwie łyżki brązowego cukru. I to wszystko. Postawiłam to wszystko na małym ogniu i czekałam, aż ryż zrobi się sypki i puszysty, a gruszki przekażą mu całą swoją słodycz. Tak samo można przyrządzić kaszę jaglaną, kaszę mannę (tylko tutaj prażenie jest niepotrzebne), kuskus. Właściwie wszystko, co przyjdzie nam do głowy.
Druga część gruszek została wykorzystana do kulinarnego recyklingu. Nie lubię wyrzucać jedzenia.  Wyschnięte na wiór ciasto drożdżowe było więc dla mnie wyrzutem sumienia. Z taką dobrą drożdżówką nic się nie dzieje - nie pleśnieje, nie psuje się, tylko tak sobie spokojnie zasycha w papierowej torebce. I tak się stało u mnie. Pokroiłam ciasto na cienkie kromki. Wyłożyłam nimi spód foremki. Nałożyłam na nie warstwę gruszek przesmażonych z różnymi dobrymi przyprawami (kardamonem, cynamonem, imbirem, ale można dodać też np. wanilię - będzie pysznie na pewno). Potem znów kromki, warstwa gruszek i kromki drożdżówki na koniec. Wszystko to zalałam mieszanką mleka sojowego z rozbełtanym jajkiem. I już. Całość idzie na jakieś 20 min do piekarnika rozgrzanego do 180 st. Zapieka się pysznie w pudding z chrupiącą skórką wierzchu.

czwartek, 12 września 2013

Pigwa, pigwowiec, pigwówka

Na działkach, na które chodzimy, rośnie ich masa. Mają fantastyczne kształty - są takie jak malutkie zeppeliny, miniaturowe dyńki, puchate kluseczki. Jedne są już bardzo żółte, inne jeszcze czekają na złotą polską jesień. Mówię o pigwowcach. Nie o pigwach! Pigwy są duże, twarde, skórka zacięcie, nawet po ugotowaniu, broni u nich dostępu do słodkiego miąższu. Być może to właśnie pigwę, a nie jabłko Ewa dała Adamowi jako zakazany owoc. No więc ja dziś ten zakazany owoc oswoję.
To nie jest łatwe. Krojenie pigwowców wymaga wprawy, zręczności i nieziemskiej cierpliwości, której mi brakuje. Jakoś jednak daję radę. W sukurs przychodzą mi aksamitne w dotyku pesteczki, których w pigwowcach pełno. Aż się chce wypchać nimi jakiegoś pluszaka. Są takie miłe, że te z poprzedniej jesieni jeszcze długo leżały u mnie w słoiku, zanim podjęłam decyzję o ich wyrzuceniu.
Już zresztą samo zbieranie pigwowców, szczególnie w ekstremalnych warunkach opuszczonych działek (czytaj: dziury po altankach, trawsko po pas, krzaczory, gałęziory pozasychane etc.) przyprawia o ból głowy. Ach, te kolce! Moje dłonie po tym całym dłuuuugim czasie szabru na legalu (bo przecież nie okradamy nikogo) i przetwarzania ton owoców wyglądają (tak to sobie wyobrażam) jak ręce kobiety pracującej przy wykopkach ziemniaków od lat 20 najmniej. Jest na sali manikiurzystka? ;) (mam sporo przetworów na wymianę za usługę odgruzowania rąk ;))))

Pigwówka in progress
Pigwa i pigwowiec - dobrana para



Pigwowce zebrane, pokrojone, czas zasypać je cukrem, nie żałować. Potem mieszać - cierpliwie przez 10 dni. Dnia dziesiątego zalać rumem, spirytusem. Dodać anyż, laskę wanilii, cynamon, miód (tylko nie taki w proszku - uwaga, profanacja!). Właściwie wszystko, co dobrego przyjdzie do głowy. Odstawić na miesiąc albo lepiej. Przefiltrować. Czekać znów miesiąc albo lepiej. Wąchać w międzyczasie - w okresie listopadowego zwątpienia pomaga naprawdę nieźle. I potem pić - nie żałować sobie. W okresie zwątpienia styczniowo-lutowego pigwówka jest niezastąpiona.


Pani pigwa - niesamowicie zmysłowa