piątek, 30 maja 2014

A ja noszę kalosze, ja noszę bez

Jak się jedzie na rowerze do domu i nie widzi nic innego niż bez, trudno za chwilę nie wrócić i nie zerwać (tak, za dwa tygodnie napiszę, że widzę wyłącznie robinię, a za dwa miesiące topinambur, co zrobić...).

Koło mnie sześciolatka obwieszona torbami, w kaloszach i rękawiczkach (!) gotowa do szabru, a matka do niej nie może jakoś dołączyć, bo ładuje jeszcze telefon, bo szuka kluczy, bo szuka głowy. Sześciolatka zatem nonszalancko wymachując kijkiem, klaruje sąsiadowi, że kwiatki się je i ona w ogóle nie rozumie, czemu w tym roku jeszcze nie zrobiłam soku, skoro świat zakwitł. Ups. Racja. Ale na początek naleśniki. Ciasto naleśnikowe każdy umie, prawda?


Ale napiszę, co się zdarzyło wczoraj u nas, bo zapomniałam o połowie składników (majowa potrzeba drzemki o 17 na podłożu alergicznym, tak), a wyszło NAJLEPSZE. Woda, oliwa, mąka sojowa i owsiana w proporcjach naocznych, masa cynamonu. Zapomniałam o glucie z siemienia i mleku sojowym, mimo że obie opakówki stały obok. Cóż, się da. Teraz już wiem :)




A z sokiem było tak, że wspomniana sześciolatka, wyjątkowo na mnie cięta lub też pełna politowania, nie ustaliłam, przyniosła największy garnek, dźwignęła go na stół i jęła umieszczać w środku bzowe baldachy. Gdy doliczyła do 30, zrozumiałam, że syropu w tym rzeczywiście nie zrobię. Zrobiła go Helenka. Załączyła też kwiat obcy w spontanicznym akcie transcendencji.

I to koniec wpisu. Przedstawiam dowód na istnienie wspomnianych kaloszy. Bo kalosze są ważne.