poniedziałek, 30 grudnia 2013

Grudzień na zielono


Cisza jak makiem zasiał u nas. Pracujemy, chodzimy mniej, ale ciągle obserwujemy, czy coś tam nie rośnie. Cieszy nas to, że wciąż spotykamy ludzi, którym podoba się to, co robimy. Wyciągamy ich czasem na te działki, w te błota, w krzaczory i inne takie. Jakim zaskoczeniem jest to, że grudzień, końcówka, i żadne tam po grudzie i przez śniegi, tylko przez zieleń brniemy. Przez młode pędy, przez maleńkie zioła. Aż żal nie zerwać.
Owocem takiej ostatniej wyprawy (zrealizowanej w celu obfotografowania naszych facjat i odnóży do pewnego bardzo ważnego pisma - będą szczegóły, nie martwcie się) była garść jagód jałowca, siateczka owoców dzikiej róży, kilka jabłek (tak, naprawdę, w grudniu są jabłka), kępka delikatnej gwiazdnicy i wcale nie takiej delikatnej, zawadiackiej przytulii.
Gwiazdnicy została pożarta w formie sałatki - pysznej! A robi się ją tak:
Obierz kilka buraczków (my mamy takie przesłodkie, niewielkie, nabyte drogą koooperatywną), upiecz je.
Zalej, nie żałując, octem balsamicznym i dobrą oliwą (ocet też ma być niczego sobie). Wstaw do lodówki na noc (teraz to się wszystko tak fajnie maceruje, a słodkość miesza się z nieoczywistą cierpkością; jest aksamitne i, ach, pyszne!).
Popieprz (dużo) i posól (niewiele). Posiekaj gwiazdnicę. Wymieszaj z buraczkami (teraz możesz dodać łyżkę musztardy, ale nie trzeba, musi za dobra być najlepsza, my miałyśmy taką z sherry). Posyp prażonymi pestkami dyni - nie tylko dlatego, że wygląda to najpiękniej.
Gwiazdnica w uszatym ajfonie

A co z przytulią? Przytulię trzeba ususzyć dobrze i nie przejmować się tym, że będzie pachnieć dzikim trawskiem, bo smakować będzie - o niebo! - lepiej. Potem zagotować gęsty syrop cukrowy (użyłam cukru trzcinowego), tak mniej więcej szklanka cukru na szklankę wody (ulepek wyjdzie, tak ma być). Zalać tym zielsko i dodać flaszeczkę wódki (taką małą dodałam na te proporcje szklanka/szklanka). Odczekać, aż uzyska bogaty aromat i będzie dawać efekt dotknięcia aksamitu na języku. Miły młody człowiek (mój brat) zasugerował dodanie do mikstury gałązki dębu i kilka anyżkowych gwiazdek. Trop jest dobry!

Zdjęcia zrobił Piotrek Kała: http://wawago.blox.pl/html; http://www.piotrkala.pl/

Przytulia

środa, 25 września 2013

spontaniczne wykopki

Czasem nadchodzi taki dzień, że się wyjmuje mózg i pragnie pojeździć na rowerze. Daleko, za jesienią, w szaliku, czapce, z dłońmi owiniętymi puchatymi mitenkami. No i jak już się wyegzaltuje smutki, schodzi się z pojazdu i wpina w rzeczywistość. Ja weszłam w szkodę. W połać bluszczyku kurdybanku w stołecznym parku.


Jednym ze starszych parków, monumentalniejszych, a jednocześnie chyba najbardziej bezpretensjonalnym, zapraszającym. Skaryszewskim. Wyjęłam z uszu słuchawki i zaczęłam słuchać dywanu ziół. Bo ten park tak ma, że szepce, kusi, uwodzi, a jak ktoś nie reaguje, to woła. Jak nie szumem liści, to wiewiórkę wysyła, by się wspięła po szprychach na błotnik i ta pluszowa małpka robi fikołka na lince hamulcowej i prowokuje. Gdy wykonała już swoje ewolucje w liczbie ziben tauzen, odprowadziłam ją wzrokiem. W bluszczyk właśnie.


Wówczas jeszcze byłam pewna, że zrobię wpis o tych małych gruszeczkach z Zielenieckiej i o syropie ze stokrotek, o którym ucięłam sobie pogawędkę z przechodzącą panią. Która się nie bała, po prostu przyszła i spytała, na grzyba mi te kwiatki. A tu nie na grzyba, tylko na syrop. Jesień jest, glut się piekli, wszyscy jesteśmy oranglutanami.

Lecz zdarzyło się inaczej. Gruszeczki obfociłam, spróbowałam raz, powtórzyłam degustację jeszcze siedemnaście razy, wszystko wyplułam, przepłukałam usta najlepszą kawą w mieście, senegalską z Saskiej Kępy. I pojechałam do szkoły po dzieci. Miał być ryż z gruszkami, ale trudno, coś kupimy. A te makolągwy znów wpadły na pomysł. Jedna na jutro ma przynieść jesienne warzywo. Druga natychmiast: to chodźmy wyrwać topinambur. To poszłyśmy.


Nie byłam przekonana, że to już. Wtem! Topinambur zaskoczył. Chyba widać?
Słonecznik bulwiasty. Wielkie krzuny obsypane małymi słoneczniczkami, które w korzeniach produkują bulwy. Coś jakby ziemniak, ale jakby orzech. Smak nieprawdopodobny. Na surowo rześkie orzechopodobne, po ugotowaniu dynio- i orzechopodobne, usmażone też słodkie i orzechopodobne. Słonecznik o fizjonomii ziemniaka i smaku orzecha. I to made in Poland.


Działałyśmy szybko, więc duszenio-smażenie. Z czym? Z bluszczykiem kurdybankiem, jacha oczywicha. Przypadkiem wyszło miastożercze combo z modnych substratów. Bluszczyk kurdybanek święci triumfy na Powiślu, nie ma to jak zjeść lancz z bluszczykiem. Topinambur dowożony jest do miasta spod miasta przez rozchwytywanych ekorolników. I słusznie. Bo lokalny, sezonowy, smaczny, osobliwy. Zawsze taki temat-haczyk w Interregio. Nie wiesz, co masz powiedzieć do współpasażerów? Spytaj o topinambur. A teraz smacznego. Ponieważ zostało całkiem trochę na śmiadanie.


PS A Helena do szkoły wzięła marchewkę.

poniedziałek, 23 września 2013

Klapsy, konferencje, lukasówki

Zapytano nas, co króluje we wrześniu. Koronę miesiąca śliwki węgierki oddały w tym miesiącu gruszki. Klapsy, konferencje, lukasówki. Same stare odmiany. Klapsy - miękkie, słodkie, rumiane, rozpadające się już właściwie zaraz po zebraniu. Konferencje - twarde, słodkie, dające się pożreć w całości. Zielone, z brązową koszulką w szerszej części. Moje ulubione - pyyyyyszne! I lukasówki. Stara odmiana żółtych gruszek w brązowe piegi. Słodkich, miękkich, ale nie rozpadających się tak jak klapsy. Teraz jest właśnie sezon na tę odmianę. W Warszawie znalazłyśmy już kilka drzewek. Drzewko na opuszczonych działkach urodziło kilka dorodnych gruszek słusznej wielkości. Większość jednak zmienił czas, gruszkowe reumatyzmy powyginały owoce w różne dziwaczne kształty. Nie znaczy to jednak, że gruszki są mniej smaczne!
Drzewko w zupełnie innym miejscu na lewym brzegu Wisły, niby w środku cywilizacji, a jednak dzikim, rodzi mnóstwo pełnowartościowych pięknych owoców. Leżały dwa dni w torbie i z około 30 owoców odeszły do gruszkowego raju jedynie dwa. Jest całkiem nieźle jak na takie miękkie owoce. Tym bardziej że nie zerwałam żadnego. Uprawiając niezamierzony frutarianizm, zebrałam tylko to, co leżało na ziemi.
Co z nich powstało? Część usmażyłam z cynamonem i imbirem. Uprażyłam mój ulubiony ryż basmati, dodałam gruszki. Zalałam wodą (niewiele) i mlekiem kokosowym (dużo), dodałam jeszcze dwie łyżki brązowego cukru. I to wszystko. Postawiłam to wszystko na małym ogniu i czekałam, aż ryż zrobi się sypki i puszysty, a gruszki przekażą mu całą swoją słodycz. Tak samo można przyrządzić kaszę jaglaną, kaszę mannę (tylko tutaj prażenie jest niepotrzebne), kuskus. Właściwie wszystko, co przyjdzie nam do głowy.
Druga część gruszek została wykorzystana do kulinarnego recyklingu. Nie lubię wyrzucać jedzenia.  Wyschnięte na wiór ciasto drożdżowe było więc dla mnie wyrzutem sumienia. Z taką dobrą drożdżówką nic się nie dzieje - nie pleśnieje, nie psuje się, tylko tak sobie spokojnie zasycha w papierowej torebce. I tak się stało u mnie. Pokroiłam ciasto na cienkie kromki. Wyłożyłam nimi spód foremki. Nałożyłam na nie warstwę gruszek przesmażonych z różnymi dobrymi przyprawami (kardamonem, cynamonem, imbirem, ale można dodać też np. wanilię - będzie pysznie na pewno). Potem znów kromki, warstwa gruszek i kromki drożdżówki na koniec. Wszystko to zalałam mieszanką mleka sojowego z rozbełtanym jajkiem. I już. Całość idzie na jakieś 20 min do piekarnika rozgrzanego do 180 st. Zapieka się pysznie w pudding z chrupiącą skórką wierzchu.

czwartek, 12 września 2013

Pigwa, pigwowiec, pigwówka

Na działkach, na które chodzimy, rośnie ich masa. Mają fantastyczne kształty - są takie jak malutkie zeppeliny, miniaturowe dyńki, puchate kluseczki. Jedne są już bardzo żółte, inne jeszcze czekają na złotą polską jesień. Mówię o pigwowcach. Nie o pigwach! Pigwy są duże, twarde, skórka zacięcie, nawet po ugotowaniu, broni u nich dostępu do słodkiego miąższu. Być może to właśnie pigwę, a nie jabłko Ewa dała Adamowi jako zakazany owoc. No więc ja dziś ten zakazany owoc oswoję.
To nie jest łatwe. Krojenie pigwowców wymaga wprawy, zręczności i nieziemskiej cierpliwości, której mi brakuje. Jakoś jednak daję radę. W sukurs przychodzą mi aksamitne w dotyku pesteczki, których w pigwowcach pełno. Aż się chce wypchać nimi jakiegoś pluszaka. Są takie miłe, że te z poprzedniej jesieni jeszcze długo leżały u mnie w słoiku, zanim podjęłam decyzję o ich wyrzuceniu.
Już zresztą samo zbieranie pigwowców, szczególnie w ekstremalnych warunkach opuszczonych działek (czytaj: dziury po altankach, trawsko po pas, krzaczory, gałęziory pozasychane etc.) przyprawia o ból głowy. Ach, te kolce! Moje dłonie po tym całym dłuuuugim czasie szabru na legalu (bo przecież nie okradamy nikogo) i przetwarzania ton owoców wyglądają (tak to sobie wyobrażam) jak ręce kobiety pracującej przy wykopkach ziemniaków od lat 20 najmniej. Jest na sali manikiurzystka? ;) (mam sporo przetworów na wymianę za usługę odgruzowania rąk ;))))

Pigwówka in progress
Pigwa i pigwowiec - dobrana para



Pigwowce zebrane, pokrojone, czas zasypać je cukrem, nie żałować. Potem mieszać - cierpliwie przez 10 dni. Dnia dziesiątego zalać rumem, spirytusem. Dodać anyż, laskę wanilii, cynamon, miód (tylko nie taki w proszku - uwaga, profanacja!). Właściwie wszystko, co dobrego przyjdzie do głowy. Odstawić na miesiąc albo lepiej. Przefiltrować. Czekać znów miesiąc albo lepiej. Wąchać w międzyczasie - w okresie listopadowego zwątpienia pomaga naprawdę nieźle. I potem pić - nie żałować sobie. W okresie zwątpienia styczniowo-lutowego pigwówka jest niezastąpiona.


Pani pigwa - niesamowicie zmysłowa

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Dzień antocyjanu




Będzie krótko. Bo ponieważ przedramiona mam całe podrapane od nurkowania w porzeczkach i jeżynach. Pisanie na kompie boli, powiew powietrza boli. Pójście do sklepu po porzeczki nie jest traumatyczne. Nurkowanie w chaszczach zawiera pewien potencjał traumy fizycznej. Każdy milimetr ran dotykający blatu stołu woła jednak: chrzanić ból, weź głęboki oddech i powąchaj powietrze we własnym domu. To nie tylko konfitury, ale też zasłoikowana wspinaczka na gruszę, wiszenie na śliwce, dwa przemiłe koty, niemal wzięte do domu, radosny okrzyk dziecięcia, lat 7: o, jest drabina!, drugi okrzyk: zostawmy porzeczki, znajdźmy więcej drabin, nowa znajoma poznana w lansiarskim miejscu na Żoliborzu, która skuszona antytezą konsumpcyjnego lansu przyjechała kilkanaście kilometrów po węgierki i chrzan. I trzylatek znudzony tym szabrowaniem wywalający z siatki na motyle wszystkie porzeczki w trawę. No i co? I porzeczki dwukrotnie zbierane. Tak to.

Ale tak naprawdę pojechaliśmy na śliwki. Idée fixe ostatnich dwóch tygodni, od mirabelek: hej, sorry, że dzwonię o 5 rano, ale właśnie poczułam, że węgierki dojrzały. Ale na miejscu okazało się, że co tam śliwki, gruszki! Tak było rano: idziemy, jemy drugie śniadanie prosto z krzaków i rysujemy w pamięci mapę-na-jesień: jabłka, dzika róża, jarzębina... Za gigantycznym torowiskiem opuszczone-nieopuszczone działki. Na kilku kręcą się ludzie, na większości nikt. Tylko my. I tak: aronie. Jeżyny. Porzeczki. WINOGRONA! Wszystko fioletowe, już nie czerwone, o nie! intensywnie bordowe - istny dzień antocyjanu!

Lecz właściwie żadna to dzikość. Wszystko można kupić w sklepie, na bazarku, w necie, przy drodze powiatowej. Bez sensu ten wpis. Tylko jak podjeżdżałam z córkami pod sklep po cukier do przetworzenia przetworów z bagażnikiem wyładowanym owocami, córki na widok billboardu ze śliwkami spytały przytomnie: po co je kupować, skoro można pojechać na szaber, zerwać je za darmo i mieć przygodę z drabiną i kotami?

Więc to dzisiaj o tym było. O pasteryzowaniu emocji i przygód, o bezsensie ustalonej rzeczywistości z perspektywy dziecka. Prawdziwego, bo nieletniego. Bo chyba w każdym miastożercy jest poważnie nieprzeterminowane dziecko, hm?

Dla porządku objawiam, że na dzikie winogrona na opuszczonych działkach warto z drabiną. I że są tak hipernadsoczyste, że z planowanych konfitur wyszedł sok. Soki. Jednej miastożerczyni dwa litry z czarnych i dwa litry z białych. Mnie, czyli drugiej miastożerczyni, sześć wielkich słojów gęstego przecieru winogronowego. Winogrona w garnku oszalały, wyszły winogrona w sosie własnym. Dla porządku objawię też tym, którzy nie wiedzą, że aronia sama tężeje w dżem.

Przepis podstawowy jest taki: 1 kg aronii, 0,5 kg cukru, pół szklanki wody. Na małym ogniu mieszać pół godziny, odstawić na kilka, potem znów powoli gotować. Aż stężeje. I już. Warto. Winter is coming...




wtorek, 13 sierpnia 2013

Oda do mirabelki. I kolejne odkrycia miejskie

To takie oczywiste. Przecież rosną wszędzie. Jeśli się im przyjrzeć, okazuje się, że jedne są małe i twarde. Inne to złote bomby eksplodujące soczystością. Jeszcze inne są owalne, jak małe melony, supersłodkie, ze skórką zostawiającą kwasek na końcu języka. Na koniec te ciemnoczerwone, też dobre, twarde i kwaśnawe. Lubię wszystkie. A marmoladę mirabelkową lubię naj-naj-najbardziej.

A było to tak. Napisał do mnie M.: "Cześć, miastożerczyni!". Nie widzieliśmy się lat sto, a może jeszcze więcej, uwzględniając nasz wampiryczno-matuzalemowy wiek. Jako że jako miastożerczynie stałyśmy się nieco medialne dzięki pewnej bardzo miłej dziennikarce :), odezwali się do mnie ludzie niesłyszani od wieków. No i tak jakoś wyszło, że wsiadłam z M. na rowery i pojechaliśmy w pewnie znów niewielu znane miejsce w Warszawie (obiecuję foty!).
A tam oczywiście jakiś szał. Pierwsze jabłka - mi smakują już takie, jeszcze twarde, ze słodyczą w tle. M. twierdzi, że jeszcze powinny powisieć. Orzechy włoskie i jeżyny - zebrałam ich miseczkę. I aaaa... aronia, która oszalała - tyle ma owoców. Śliwek tyle, że chyba zacznę je przetwarzać przemysłowo. Są jednak jeszcze twarde, trzeba poczekać na zbiory pewnie ze dwa tygodnie.
I główne bohaterki dzisiejszego posta - złote królewny początku sierpnia: mirabelki. Przywiozłam całą torbę. Nie trzeba ich nawet zrywać, większość leży na ziemi, dojrzała niewiarygodnie, i czeka na zebranie. Druga torba przyjechała z superekologicznych mazurskich stron razem z jedyną na świecie mieszanką mazurskich ziół: kurdybanka, krwawnika i dzikiego tymianku (co za zapach!). Dziękować wam, kochani!
Tymczasem już wydrylowane, już na ogniu, zasypane obłędnie pachnącym muscovado robią się panie mirabelki. Robi się marmolada mirabelkowa. Co to będzie, co to będzie?
Druga miastożerczyni, która uparcie zostawia mnie z całym tym blogiem samotnie, wysyła mi MMS-a: "U mnie 15!". Oczywiście mirabelkowych pyszności.
M. robi z nich wino mirabelkowo-bananowe. Ambitnie! A wy? Co robicie z mirabelek? 

środa, 10 lipca 2013

Bogactwo wszystkiego

Choroba to nic fajnego, każdy to wie. Ja nie choruję, jest szczyt sezonu, ja oprowadzam i oprowadzam, i oprowadzam. Jako przewodniczka po Warszawie. Ale rekonwalescentem jest mały człowiek, którego jednak trudno trzymać teraz w czterech ścianach. Szczególnie że słońce takie piękne, zieleń bucha, a wokół nic, tylko dzicz. Tak, właśnie w Warszawie.
Kolejne opuszczone działki, dziś teren spacerów z psami i piknikowania. Mało popularny bardzo, to prawa strona rzeki, jednak niezbyt wielu zapuszcza się w te strony. Zaopatrzeni w kilka toreb i wodę wyszliśmy więc na podbój dzikości. Miało być mało, a jest... jest wszystko. Najpierw orzechy, wielkie, z gigantycznymi liśćmi. O owocach jeszcze zielonych, ale już czuć ten zapach, kiedy potrze się skórkę - nieziemski. Zebrałam kilkanaście. Będzie nalewka. Orzechówka jest doskonała na żołądek. I w ogóle jest super, smakuje genialnie.
Potem morwowy gaj. Chyba przez to piękne lato w ostatnich dniach morwy dojrzały, są ciemnofioletowe, jak bakłażany, prawie czarne. Smakują niemożliwie dobrze. Te niżej zbierał I., te rosnące wyżej wylądowały w torbie i swoją słodyczą podbiją cierpkie porzeczki (też tam są, czerwone, ale zebraliśmy garść dosłownie).
Idziemy dalej, a tam drzewo z czerwoną poświatą. Na tych wiśniach prawie nie ma liści, są za to setki, tysiące owoców. Małych, cierpkich, będą cudowne w soku albo w konfiturze. Poza tym kwitnące lipy - już końcówka, ale i tak kwiatów jest ogrom. Zebraliśmy trochę, syropem z nich zasilę przetwory z wiśni, nie pracują na zdrowie. I już zawiązują się gruszki, są naprawdę spore, i morele itd.


Niech żyje miasto!

niedziela, 30 czerwca 2013

O zastosowaniach miastożerczych przetworów

Jeden słoiczek czerwonej kwaśnej mikstury powędrował na półkę z przetworami. Reszta ozdobiła ciasto. Zwyczajne kruche - trochę masła, trochę oleju, mąka, może być pszenna jasna, może być razowa. To wszystko się zagniata i siup, do lodówki. Na godzinę-dwie. Potem wyścieła się tym ciastem tartową foremkę. Ogromnie to lubię, jest jak lepienie babek z piasku. I nakłuwanie, aż to utworzenia ciastowego dzieła sztuki. Regularnie - boki też, żeby podczas pieczenie z ciasta uszły gazy, a nie życie. W moim piekarniku (sprawnym inaczej) ciasto piecze się w prawie 200 stopniach przez 45 min do godziny. W normalnym w 180 stopniach wystarczy 25 min. Chyba że formę wylepimy bardzo grubo, wtedy ciut dłużej.
Potem krem - najprostszy, banalny. Żółtko z cukrem - ukręcić. Mąkę ziemniaczaną, łyżkę stołową - dosypać do kogla-mogla, rozrzedzić mlekiem. Mleko (jakieś 1,5 szklanki, może być sojowe) zagrzać. Masę jajeczno-mączną dodać do ciepłego mleka. Zamieszać, podgrzać razem do zgęstnienia. Uważać na grudki, nie są apetyczne. To wszystko.
Potem wyjąć ciasto i ostudzić. Wylać na nie ciepły krem, nałożyć na wierzch owoce - u mnie jak w poprzednim przepisie były to wiśnie, czereśnie, porzeczki i płatki dzikiej róży przesmażone razem z cukrem.
Na środku położyć listek - oregano, mięty, bazylii. I już to wszystko.

sobota, 29 czerwca 2013

Jam session

Jeśli ktoś zapyta mnie, jaki jest sekret dobrej kuchni, odpowiem bez namysłu: mieszanie smaków. Cały ten miks gorzkiego i słodkiego, słonego i słodkiego, ciepłego i zimnego pozwala bawić się w kuchni najlepiej. Truskawki są najlepsze z octem balsamiczny (który zresztą sam w sobie ma nieoczywisty cierpko-słodki smak), kwaśne ogórki smakują wybornie z trochę ostrym, a trochę słodkim sosem musztardowym, mango pokazuje swoje ciekawe oblicze w zderzeniu z ostrym smakiem w chutneyach i innych takich supermieszaninach. Jeśli cynamon, to tylko z chilli, które z kolei jest w komitywie z czekoladą. Ta przyjaźni się też z solą. Itede, itepe.
A ja szukam tych nieoczywistości w najbardziej nieoczywistym mieście kontastów - w Warszawie. Przemierzam opuszczone tereny tym razem w poszukiwaniu owoców - bo właśnie zaczął się sezon. To nie będą na pewno rumieniące się wielkie jabłka, w których nikt już nie mieszka. Żadne tam czereśnie jak bańki, tak purpurowe, jakby zawstydził je cały świat. Albo wiśnie - błyszczące, krzyczące: weź mnie, zjedz, wyssij cały sok! O nie, nic z tych rzeczy.
Wszystkie te drzewka są małe, skarłowaciałe. Rodzą niewiele owoców, wcale nie czerwonych jak krew, nieoblekających się w papieskie purpury. Żeby zerwać owoc, trzeba poza tym zmoczyć buty w trawie, oblepić się rzepami, potargać włosy o gałęzie. 
Najpierw znalazłam kilka wiśniowych drzewek. Już dawno świat o nich zapomniał. Kto by się przejmował takimi małymi wisienkami, wykręcającymi twarz w paragraf? Ich owoce mają w sobie trochę słodyczy z dawnych lat, trochę goryczy, są też mocno kwaśne. Wyraźne - nadają się na pewno na chutney albo przełamanie supersłodkiego sernika. Wyobrażam sobie syrop z nich spływający po poduszkowej pavlowej. W ogóle beza z wiśniami i jakimś kremem to już chyba niebo. Tak, to musi być ono.
W sukurs przychodzi mi czereśnia. Słodsza, bardziej pożądana kuzynka swojej skwaśniałej siostry. Wyższa, bardziej niedostępna. Nie od razu poznaję, że to ona, bo owoce tego akurat drzewa są kremowe. Mają tylko lekki różowawy rumieniec. Nie wdzięczą się do mnie, chciałyby, żeby zostawiła je w spokoju. Ale gdzie tam. Brnę przez krzaczaste już podagryczniki, kępy dzikiej mięty, naginam gałęzie i rwę, ile wlezie.
Wychodzę z ledwie woreczkiem, może to jest kilo, może ciut więcej, owoców. Wpadają do niego jeszcze ostatnie płatki dzikiej róży.
A potem w domu mieszam i dryluję. Lubię wydłubywanie pestek z małych owoców. Działa uspokajająco, jeśli nie przesadzi się z ilością. No, więc jak ze wszystkim. Potem cukier trzcinowy. Dużo, jakieś pół szklanki. Płatki róż - dwie garście, posiekanych. I na koniec szklanka porzeczek. Wszystko do jednego wora. I znowu pachnie niemiłosiernie pięknie. Znowu dzikość zamykam w słoiczku. Czy ona przetrwa to zniewolenie do zimy? Hm...

piątek, 14 czerwca 2013

Nie ma róży bez ognia

Mam pewną przypadłość, która ma bardzo długą nazwę: całoroczny alergiczny niespecyficzny nieżyt nosa. Fakt, nieżyt nie daje żyć, brak chusteczki w zanadrzu jest dla mnie koszmarem, który śni się po nocach. No i tym podobne marne przyjemności. Wpływa to na pewno na potrzebę wąchania bardzo, bardzo intensywnych zapachów. Jakieś piżma, jakieś ambry, jaśminy i właśnie... róże. Nie dość, że piękne, to jeszcze pachną tak, że ach i och. No więc wczoraj przyniosłam cały worek płatków. Pachniało w metrze, pachniało w tramwaju, pachniało w autobusie, pachnie w domu. Część nadal maceruje się z cytryną na syrop. Część została przerobiona natychmiast. Jako że sezon truskawkowy w pełni, postanowiłam połączyć te dwie słodycze - płatków dzikiej róży oraz truskawek - i jeszcze, o zgrozo, dodać do tego cukru. Siła ognia zrobiła swoje i powstała słodycz o przepięknym kolorze - trochę w tym fuksji, trochę krwistej czerwieni, trochę różowego różu. Pachnie przeobłędnie, smakuje super. Trzeba to połączyć z czymś, co się słodyczy domaga, np. jakimś serem? Wyobrażam sobie biały, ale zwarty, delikatny, na chrupiącej bagietce, maczanej w mojej letniej ambrozji. Tak, to jest to!
A w tle gotuje się ostatni już kwiat dzikiego bzu, tym razem uwarzony z kwiatami rumianku.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

dwa proste pomysły na dziką marchew i dużo zdjęć

Koleżanka Miastożerczyni szaleje z kwiatami, a ja się skoncentrowałam maniakalnie na dzikiej marchwi. Wielki aromatyczny bukiet naci stał na parapecie w celach z założenia ozdobnych, ale okazał się tak szalenie aromatyczny, że, no, zjadłam go!
Dwa proste pomysły na pożarcie new dziczyzny i tego, co raczej wyrzucamy.


Pasta a la pesto z dziką marchwią i liśćmi rzodkiewki



Jak widać: potrzebny jest blender, cztery garście słonecznika - może być uprażony, ale nie musi, garść liści rzodkiewki, garść naci marchwi, ząbek czosnku, sól, oliwa. Wilgoć można pozyskać z wody lub z rzodkiewek. Dużo wody oznacza sos, mało wody oznacza pastę do chleba, pieczonych ziemniaków, naleśników.




Kopytka z kaszy i dzikiej marchwi

Dwie szklanki ulubionej kaszy. Ja wzięłam nie ulubioną, ale tę, której miałam najwięcej - gryczaną. Po ugotowaniu gorącą kaszę należy zmiksować i dodać do niej zieleninę. Opcjonalnie przyprawy. Następnie postępuje się tak jak z polentą, czyli rozsmarowuje okołocentymetrową warstwę uzyskanej ciapy na płaskiej powierzchni i pozwala jej stężeć.



Potem wystarczy już tylko ją pokroić w wybrane kształty. Można także użyć foremek do ciastek i wykrawać dzwonki, kwiaty oraz renifery. Ograniczenia: fantazja. I foremki.



Propozycję podania bym sobie darowała, ale wymyśliły ją moje własne dzieci, więc już się nie powstrzymuję i pokazuję. Kopytka, szparagi, sos pomidorowy z soczewicą, a na wszystko nie zasmażka, tylko prażony sezam z kapką oliwy.




I już. Nie ma w domu dzikiej marchwi, czas osiągnąć kolejny level.

sobota, 8 czerwca 2013

Jem kwiatki

O kwiatkach już trochę było. Wszyscy się pytają, czy róża ta, czy może tamta jest lepsza. I takie tam. A tu niespodziewanie zapachniało jaśminowcem. Oczywiście od razu zaczęłam kombinować, co by tu można ugotować z tego urokliwego i jakże pięknie pachnącego kwiecia. Nie zerwałam dużo. Pomysł wpadł mi do głowy w domu. Jako że lubię wszelkie konfitury i różne tego typu zapachniacze do herbaty, postanowiłam ukucharzyć coś w tym stylu. Do malutkiego słoiczka albo dzbanuszka, na klimatyczny fajf, ze scone'em lub herbatnikiem do przegryzienia.
W małym garnuszku zrobiłam karmel. Nie jest to nic trudnego. Wsypałam trochę cukru trzcinowego do garnka i podgrzałam. Zaskowyczało, narobiło szumu. Zalałam wodą (niedużo), para buch i oto jest. Teraz kwiatki. Biedne trzęsły się, muszę przyznać, trochę przed zanurzeniem w słodkiej i gęstej cieczy. Bezlitośnie wrzuciłam białe kwiecie karmelowi na pożarcie. Teraz jak zwykle nadszedł czas na improwizację. Gdzieś tam zalegały u mnie dwie małe buteleczki Ballantines'a. Mały chlust poleciał więc do mikstury. I nic więcej. Zredukowało się to wszystko, rozpachniało, żeby na koniec zaromatyzować czarną herbatę. Niezłe!
Resztę zamknęłam w małym słoiczku na jakiś deszczowy dzień, których niestety, nie brakuje.


A M. na kolację pożarł miastożerczo omlet z kurdybankiem.

Zerwany na podwórku prze-cu-dow-nej kamienicy z międzywojnia. Na klatce strzeliłam sobie fotę stóp swych na tle gorsecików.

Ścianę od podwórka spowija tam dzikie wino, a ziemię wyścieła właśnie ten aromatyczny bluszczyk.
To tyle na dziś. Dobranoc!

czwartek, 6 czerwca 2013

Anielsko-demoniczny bez

Dla mnie maj pachnie czarnym bzem. Mimo że już rozkwita czeremcha, owocowe drzewa białymi kwiatami dają obietnicę smacznych owoców, zawiązują się nieśmiało małe zielone pigwy, to właśnie jego odurzającym zapachem wibruje powietrze.

Rośnie wszędzie. Na wybrzeżu nad Wisłą, na opuszczonych działkach, nieużytkach, w podwórkach. Nie jest wybredny. W maju rozkwitają piękne wielkie baldachy. Ruszam wtedy na polowanie. Oby kwitł jak najdłużej. W Polsce dużo większą popularnością cieszy się przybysz z Turcji – bez lilak. Nie należy do tej samej rodziny co bohater naszego artykułu, za to pachnie równie pięknie i też można coś z niego przyrządzić. Ale o tym innym razem. Bez czarny jest bowiem dużo bardziej interesujący.



To roślina, która od wieków była uważana za demoniczną – siedlisko złych mocy. Wierzono, że na bzowym drzewie powiesił się Judasz, istniały też w kulturze ludowej przekazy, że był z niego zrobiony krzyż, na którym umarł Chrystus. Stąd wierzenia, że od palenia czarnym bzem w piecu robią się parchy na twarzy, na dom zostaną ściągnięte pioruny itede, itepe.

My jednak dziś będziemy raczej wyganiać złe moce z pomocą tej cudownej rośliny. Wielkie, pachnące baldachy zbieramy najlepiej do reklamówki. Wiem, to w ogóle nieekologiczne, ale dzięki temu w folii zatrzymamy dobroczynny pyłek, który łatwo opada szczególnie z lekko przekwitającego kwiatu. Bez to taka kwitnąca apteka, kwiaty zawierają flawonoidy i kwasy fenolowe, kwasy organiczne, sterole, olejki, garbniki, triterpeny i sole mineralne. Syrop, który za chwilę przyrządzimy, będzie więc działał przeciwutleniająco, przeciwzapalnie, napotnie i przeciwgorączkowo. No, cóż – zwyczajnie wygoni demony z ciała.

Zanim wybierzemy się na rwanie czarnego bzu, kupmy kilka cytryn. Ja bardzo lubię kwasowość przełamującą słodycz kwiatów, więc dodaję ich sporo – dwie albo trzy duże cytryny na miskę. Po powrocie z wyprawy wrzućmy do niej wszystkie baldachy, starannie przebierzmy, żeby za chwilę nie utopić niewinnego robaczka, i zalejmy ciepłą przegotowaną wodą, tak żeby wszystko pływało. Ja zazwyczaj zalewam ok. 30 sporych baldach 2 litrami wody. Do tego dodaję cukier, najlepiej trzcinowy. W ogóle nie przejmuję się proporcjami. Zazwyczaj wrzucam ok. 0,5 kg, ale to my decydujemy, czy chcemy otrzymać słodki i gęsty, lepki syrop, czy raczej orzeźwiający cytrynowym smakiem latem „poncz” ;). No i właśnie – teraz pozostaje wycisnąć na to wszystko cytryny – dwie albo nawet trzy – i razem ze skórkami wrzucić do mikstury. Można dodać prawdziwą wanilię, gwiazdkę anyżu, trochę miodu. Czekamy, aż wszystko wystygnie, i wstawiamy na noc do lodówki.

W międzyczasie upajamy się cytrynowo-bzowym zapachym przepełniającym każde pomieszczenie w domu. To mój ulubiony moment. Następnego dnia miksturę należy pogotować – od momentu zagotowania jakieś 20-30 minut na wolnym ogniu. Odcedzić i zapasteryzować. Moje słoiczki z bzowym naparem nigdy nie doczekały zimy. W tym roku zrobię ich chyba ze sto, bo zimowe szarości złoty napój jest zwyczajnie najlepszy.


Herbatkę z czymś podać? Poproszę bez!

Bez czarny tak naprawdę jest biały. Kwiat jest biały. Kwitnie krótko, pod koniec maja i na początku czerwca, więc warto po drodze do domu chwycić ze dwa, trzy baldachy i wrzucić do dzbanka. Należy to zrobić w suchy dzień, gdy pyłek trzyma się kwiatuszków.


Dzbanek uzupełnia się plasterkami cytryny oraz substancją słodzącą, którą się lubi, np. syropem z agawy, miodem, ksylitolem, pełna dowolność. Gdy ostygnie i nie parzy, można sączyć i estetyką naparu zachwycać gości oraz domowników. Po wysączeniu koniecznie zalać jeszcze raz i korzystać z jeszcze mocniejszego aromatu.

Napój ten ma również właściwości lecznicze. Jest pomocny przy kaszlu, gorączce, a nawet zapaleniu oskrzeli. Kwiaty bzu wchodzą w skłąd mieszanek ziołowych stosowanych przy zaparciach. Działają napotnie, moczopędnie - wspomagają oczyszczanie organizmu.

środa, 5 czerwca 2013

Schyłek pokrzywy czy pokrzywy zaranie?

Schyłek czy zaranie - na pewno szabrowanie, jak napisałby poeta. Ale proza się waha. Jedna mówi, że pokrzywa jest dobra do zbioru od przedwiośnia do maja. Druga, że od maja do września. Kolejna, że przez cały czas, gdy rośnie pokrzywa, można jeść pokrzywę. My się trzymamy wersji, że im wcześniejsza, tym lżejsza dla nerek; teraz do zbioru w pogodne dni nadają się wszakże już tylko górne liście, o ile są jeszcze zielone i rokujące. Jako że te na sąsiadującej łące rokowały, wylądowały w pieczonych kulkach. Pokrzywa przez ten cały sporny czas rośnie wszędzie - zachwaszcza ogrody, przystanki, szkoły podstawowe, rumowiska, wsie, miasta, przysiółki. Słowem - herbata rośnie wszędzie.

Ten pospolity chwast jadł już chyba każdy, a każdy przynajmniej słyszał o herbatce z pokrzywy, czy to żywej, czy ekspresowej. Prawda to? Nawet jeśli nie, oto dlaczego warto: ziółko to zawiera witaminy A, C, B, K i karotenoidy oraz mikroelementy: magnez, wapń, żelazo, fosfor, siarkę, potas, jod, krzem i sód. Uff. Dodatkowo w liściach są flawonoidy i kwasy organiczne (m.in. mrówkowy odpowiedzialny za pieczenie korzystne przy reumatyzmie).

Pokrzywa jest związana z krwią (pomaga przy krwiopluciu, krwawieniach z nosa), wspomaga leczenie anemii, osłabienia organizmu (częstego na przednówku - naprawdę rośliny wiedzą, kiedy rosnąć...), łagodzi dolegliwości związane z klimakterium, zapaleniem pęcherza, nerek, wzdęć, biegunki, mimowolnego moczenia u dzieci. Naprawdę czarowne ziele. Zewnętrznie wyciąg spirytusowy (posiekane liście + spirytus w proporcji 1:3) działa korzystnie na skórę głowy z łupieżem.

W mojej kuchni najczęściej kończy tak jak jarmuż, koniczyna i szpinak, a na zimę ją suszę i sypię obficie do wielu setów. Tym razem zainspirowana wizytą u znajomych i ich piekarnika zrobiłam dwie wersje placuszków - jedne usmażone w sezamie, drugie upieczone w piekarniku. Liście pokrzywy należy oberwać z łodygi, pozbywając się twardych ogonków. Zblendowane z uprażonymi pestkami słonecznika i czosnkiem tworzą zieloną ciapę, którą należy zmieszać z jaglanką i jakąś podręczną cebulą, chociaż to niekoniecznie, podlać oliwą, lepić kulki, piec kwadrans w 100 stopniach, gotowe. Jeżeli nie zostaną pochłonięte przed podaniem, smakują świetnie z sosem pomidorowym. I kremem z selera, ziemniaka i cytrynowego tymianku. Mmmm...




wtorek, 4 czerwca 2013

Mamo, jest dużo jeszcze? Podagrycznik w roli głównej



Bluszczyk kurdybanek i czosnaczek – para zdrobnień, do tego dla podkreślenia charakteru potrawy dorzucam podagrycznik – sporo, drobno posiekanego. Wcześniej z upodobaniem wysysam soczyste łodyżki. Zielony sok przyjemnie łaskocze gardło. A skoro podagrycznik, to tylko kasza gryczana. Grrrr, grrrr. Podobieństwa się przyciągają. I jeszcze tofu. I ciecierzyca. Tak ją lubię, że kiedy się kończy, wpadam w zły nastrój. Jak to nie ma? Ciecierzyca, groszek włoski, garbanzos – pod taką nazwą ją poznałam w Portugalii, gdzie nie wiedzieć dlaczego, jest po prostu naj-lep-sza. I jeszcze tofu pokrojone w kostki.
Na początek zupełnie niedzikie – cebula i czosnek. Co tak pachnie? Za każdym, dosłownie każdym razem pyta M., kiedy jestem na tym etapie. Więc warto. Rozbrajam żołądek jeszcze bardziej, dorzucając jak leci: cynamon, kardamon, kumin. Potem kasza. Prażę ją, chyba z przyzwyczajenia, nawet nie wiem, czy trzeba to robić z paloną gryczaną. Rzeczywiście, nie skleja się, ale może jestem już kaszowym master chefem, tak często gotuje różne odmiany pani mojej kuchni. Zalewam wodą, wszystko skwierczy i paruje. Kasza powoli wchłania wodę, chlup, chlup, wypija łapczywie jak nie wiem co. Czas na zioła – dzikość serca prosto z opuszczonych działek, na których kiedyś łapałam koty. Jak przystało na wiedźmę, najpierw koty, potem kocioł dzikich ziół. Kota nie gotuje. Przemyka mi przez myśl dorzucenie wibrysa. Hmmm, magiczne moce wibrrrrrują. Czosnaczek przyjemnie wzmaga ostry zapach, kurdybanek rozsiewa orientalne aromaty. Za mało go jakoś, nie muszę się bać tej wijącej się roślinki. No i podagrycznik. Dużo go, rośnie wszędzie, więc narwałam go, jakbym wpadła w dziki szał. Idzie wszystko, nie oszczędzam ani jednego listka do kanapki. A można. Na koniec stali przyjaciele – tofu i ciecierzyca. Czego tu nie ma? Proszę mi powiedzieć, czy brakuje jakichś witamin, minerałów, białka? No to jeszcze słonecznik do pochrupania. Dziękuję, do widzenia. Ja popijam winem od pana Abrle. Jego winoroślą rosną w chwastach. Jeśli tak smakuje wino dojrzewające pośród nich, to ja już nie mam więcej pytań.
Mamo, jeszcze jest dużo? Pyta mój syn, spoglądając badawczo na dno patelni. No, nie ma, zjedliśmy wszystko.

BHS, czyli Bezpieczeństwo i Higiena Szabru

Szaber dziko rosnących roślin jest dziki z założenia. Anarchia totalna nie jest jednak zdrowym zjawiskiem, a w przypadku szabru może się zakończyć nie tylko zniszczeniem rzadko występujących roślin, ale też własnego zdrowia. Zanim więc pomyślicie, że kompletne z nas dzikuski, przeczytajcie, do jakich zasad Bezpieczeństwa i Higieny Szabru się stosujemy.

Oto one według kolejno według ważności przestrzegania. Ale najpierw zdjęcie dzikiej dziczy.



OK, a teraz BHS

1. Szalej, szczwół, tojad, lulecznica, bieluń, lulek, pokrzyk, cis, zimowit, ciemięrzyca i wawrzynek – to rośliny bezwzględnie zakazane, trujące. Należy je poznać, zapamiętać i omijać. Lada dzień opublikujemy poręczną podręczną ściągawkę ze zdjęciami. Do wydrukowania i noszenia zawsze ze sobą.

2. Nie wolno zbierać roślin chronionych – ze względów prawnych.

3. Nie wolno zbierać roślin rzadkich z czerwonej listy – ze względów etycznych.

4. Szabrując, trzeba się jednak ograniczyć do roślin pospolitych i obficie występujących na danym terenie oraz nie naruszać rażąco liczebności gatunku na jakimś obszarze. Pozyskiwanie liści (oraz owoców i nasion) czyni, co prawda, niewielką szkodę, ale podkreślmy – generalna zasada jest taka, by minimalizować wszelkie niekorzystne skutki naszych zbiorów.

5. Nawet jeśli nie jest się wrażliwym alergikiem, trzeba uwzględniać nieoczekiwaną reakcję organizmu na nowy rodzaj pokarmu. Dotyczy to akurat wszystkich pokarmów i warto o tym pamiętać.

6. Nie zbiera się roślin rosnących przy dużych ulicach, głównych arteriach – ze względu na oczywiste zanieczyszczenia. W każdym mieście jest park, mniej skołowane dzielnice lub po prostu opuszczone sady lub działki. Warto uruchomić wywiad i skierować się właśnie tam.

7. Zbiory stanowczo trzeba przynajmniej dokładnie umyć – ze względu na pasożyty. Nie zaszkodzi ich przelać wrzątkiem; pokrzywa np. dzięki temu zabiegowi staje się przyjazna w obróbce, ponieważ przestaje parzyć.

8. No i dzikie rośliny jak rośliny oswojone – im krócej czekają na zjedzenie, tym lepiej, dzięki temu mniej tracą na wartości. No i na jędrności oraz estetyce – świeże znaczy apetyczniejsze.



poniedziałek, 3 czerwca 2013

Grochodrzew, czyli akacja

A właściwie robinia akacjowa.
Bo to jest o dostrzeganiu tego, co się widzi. Jako małe dziecko chowałam się w akacjowych szpalerach, by zakładać tam ze znajomymi bazy. Jako dziewczynka z słuchawkami w uszach łowiłam listki i rozmarzona obrywałam, skandując w myślach: Kocha, lubi, szanuje...

Jako kobieta 2013 edition liście zostawiam w spokoju, kolce omijam, za to wieszam na kierownicy płócienną torbę i wrzucam do niej kwiatostany. Tyle zabaw związanych było przez lata z akacją, pomijając zachwycone przystanięcia pod drzewem i upajanie się zapachem wiosny, ale jej zjedzenie przyszło do głowy niedawno.

Robinia zwana niesłusznie akacją to inaczej grochodrzew. To jedno z najpospolitszych drzew Polski pochodzi z Ameryki Północnej. Już Indianie omijali owoce robinii, Czirokezi pili napar z kory tego drzewa. My dla bezpieczeństwa koncentrujemy się na jedynym oficjalnie jadalnym elemencie - kwiatach. Smakują jak młody groszek - trochę delikatniej, słodkawo, a im młodsze, tym bardziej soczyste i lekkie w smaku.

Teraz, z początkiem czerwca, jest ostatni dzwonek, by się nimi nasycić, więc proponuję przepis z naszego dzisiejszego śniadania. Przewrotnie nie będzie na słodko. Inspiracją jest podstawowe ciasto na pakorę z wieloma modyfikacjami. Mąki ryżowa i sojowa w proporcjach 2:1, starte pół cebuli. Mało ostro? To jeszcze suszony imbir, masala obficie, curry! Dowolna zielenina, może być szczypiorek lub mięta z tej samej łąki, co robinia. Do tego naręcze kwiatków bez łodyżek. To ważne, żeby były wcześnie oderwane - plucie łodygami podczas posiłku przedłuża go, utrudnia i sprawia, że kolejne placki stygną.


Także wierszyk akacjowy dla dorosłych, który wyśnił mi się nad ranem, brzmi tak:
Zbiera, lubi, szabruje,
nie chce, nie je, żałuje.
W torbie, w kuchni, w sercu,
w brzuchach miastożerców!

niedziela, 2 czerwca 2013

Carota Katarzyna, czyli dzika marchew

Dzika marchew rośnie sobie wszędzie, pyszniąc się okazałym pióropuszem.

Dla nas to zachęta do polowania na dzicz. Nie zważając więc na, rzecz jasna, dopiero co wykonany manikiur, rozpoczęłyśmy wyrywanie-rwanie. Trochę się tego nazbierało. Nie można niczego zmarnować, więc poszarpane pióropusze robią za bukiet witaminowy. Co jakiś czas można skubnąć i zanurzyć się w ciut orientalnym smaku.


Korzenie dzikiej marchwi można wykorzystać jak te zwykłej marchwi. Pachną dużo intensywniej niż jej pomarańczowej kuzynki, ale nie są pomarańczowe, a to dlatego, że nie zawiera karotenu. Są dziksze z natury, długie, łukowate, stawiają opór przy krojeniu. Trzeba je oswoić z ostrym nożem - ciach!


Razem z cebulą, czosnkiem, posiekaną natką (dzikiej marchwi) i kilkoma przyprawami podkreślającymi dziki zapach Wschodu, jak imbir, kurkuma, kumin, wrzucamy je do kotła czarownicy. Kiedy już to wszystko się podsmaży i wypełni kuchnię nieznośnie wręcz przepięknym zapachem, dorzucamy młodą kapustę. Całą główkę, bez żalu. Kiedy to wszystko się zagotuje, solimy i pieprzymy do smaku. I jeszcze kropla soku z cytryny albo octu jabłkowego. Można taką zupę zaczerwienić pulpą z pomidorów, zagęścić kaszą, dorzucić ziemniaków, soczewicy, podrasować olejem sezamowym. A na koniec posypać natką dzikiej marchwi. Jest pysznie, nawet w takie deszczowe dni.