czwartek, 6 czerwca 2013

Anielsko-demoniczny bez

Dla mnie maj pachnie czarnym bzem. Mimo że już rozkwita czeremcha, owocowe drzewa białymi kwiatami dają obietnicę smacznych owoców, zawiązują się nieśmiało małe zielone pigwy, to właśnie jego odurzającym zapachem wibruje powietrze.

Rośnie wszędzie. Na wybrzeżu nad Wisłą, na opuszczonych działkach, nieużytkach, w podwórkach. Nie jest wybredny. W maju rozkwitają piękne wielkie baldachy. Ruszam wtedy na polowanie. Oby kwitł jak najdłużej. W Polsce dużo większą popularnością cieszy się przybysz z Turcji – bez lilak. Nie należy do tej samej rodziny co bohater naszego artykułu, za to pachnie równie pięknie i też można coś z niego przyrządzić. Ale o tym innym razem. Bez czarny jest bowiem dużo bardziej interesujący.



To roślina, która od wieków była uważana za demoniczną – siedlisko złych mocy. Wierzono, że na bzowym drzewie powiesił się Judasz, istniały też w kulturze ludowej przekazy, że był z niego zrobiony krzyż, na którym umarł Chrystus. Stąd wierzenia, że od palenia czarnym bzem w piecu robią się parchy na twarzy, na dom zostaną ściągnięte pioruny itede, itepe.

My jednak dziś będziemy raczej wyganiać złe moce z pomocą tej cudownej rośliny. Wielkie, pachnące baldachy zbieramy najlepiej do reklamówki. Wiem, to w ogóle nieekologiczne, ale dzięki temu w folii zatrzymamy dobroczynny pyłek, który łatwo opada szczególnie z lekko przekwitającego kwiatu. Bez to taka kwitnąca apteka, kwiaty zawierają flawonoidy i kwasy fenolowe, kwasy organiczne, sterole, olejki, garbniki, triterpeny i sole mineralne. Syrop, który za chwilę przyrządzimy, będzie więc działał przeciwutleniająco, przeciwzapalnie, napotnie i przeciwgorączkowo. No, cóż – zwyczajnie wygoni demony z ciała.

Zanim wybierzemy się na rwanie czarnego bzu, kupmy kilka cytryn. Ja bardzo lubię kwasowość przełamującą słodycz kwiatów, więc dodaję ich sporo – dwie albo trzy duże cytryny na miskę. Po powrocie z wyprawy wrzućmy do niej wszystkie baldachy, starannie przebierzmy, żeby za chwilę nie utopić niewinnego robaczka, i zalejmy ciepłą przegotowaną wodą, tak żeby wszystko pływało. Ja zazwyczaj zalewam ok. 30 sporych baldach 2 litrami wody. Do tego dodaję cukier, najlepiej trzcinowy. W ogóle nie przejmuję się proporcjami. Zazwyczaj wrzucam ok. 0,5 kg, ale to my decydujemy, czy chcemy otrzymać słodki i gęsty, lepki syrop, czy raczej orzeźwiający cytrynowym smakiem latem „poncz” ;). No i właśnie – teraz pozostaje wycisnąć na to wszystko cytryny – dwie albo nawet trzy – i razem ze skórkami wrzucić do mikstury. Można dodać prawdziwą wanilię, gwiazdkę anyżu, trochę miodu. Czekamy, aż wszystko wystygnie, i wstawiamy na noc do lodówki.

W międzyczasie upajamy się cytrynowo-bzowym zapachym przepełniającym każde pomieszczenie w domu. To mój ulubiony moment. Następnego dnia miksturę należy pogotować – od momentu zagotowania jakieś 20-30 minut na wolnym ogniu. Odcedzić i zapasteryzować. Moje słoiczki z bzowym naparem nigdy nie doczekały zimy. W tym roku zrobię ich chyba ze sto, bo zimowe szarości złoty napój jest zwyczajnie najlepszy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz