Jeden słoiczek czerwonej kwaśnej mikstury powędrował na półkę z przetworami. Reszta ozdobiła ciasto. Zwyczajne kruche - trochę masła, trochę oleju, mąka, może być pszenna jasna, może być razowa. To wszystko się zagniata i siup, do lodówki. Na godzinę-dwie. Potem wyścieła się tym ciastem tartową foremkę. Ogromnie to lubię, jest jak lepienie babek z piasku. I nakłuwanie, aż to utworzenia ciastowego dzieła sztuki. Regularnie - boki też, żeby podczas pieczenie z ciasta uszły gazy, a nie życie. W moim piekarniku (sprawnym inaczej) ciasto piecze się w prawie 200 stopniach przez 45 min do godziny. W normalnym w 180 stopniach wystarczy 25 min. Chyba że formę wylepimy bardzo grubo, wtedy ciut dłużej.
Potem krem - najprostszy, banalny. Żółtko z cukrem - ukręcić. Mąkę ziemniaczaną, łyżkę stołową - dosypać do kogla-mogla, rozrzedzić mlekiem. Mleko (jakieś 1,5 szklanki, może być sojowe) zagrzać. Masę jajeczno-mączną dodać do ciepłego mleka. Zamieszać, podgrzać razem do zgęstnienia. Uważać na grudki, nie są apetyczne. To wszystko.
Potem wyjąć ciasto i ostudzić. Wylać na nie ciepły krem, nałożyć na wierzch owoce - u mnie jak w poprzednim przepisie były to wiśnie, czereśnie, porzeczki i płatki dzikiej róży przesmażone razem z cukrem.
Na środku położyć listek - oregano, mięty, bazylii. I już to wszystko.
Pracownicy z Ukrainy www.ukraina-pracownicy.pl
OdpowiedzUsuń