Choroba to nic fajnego, każdy to wie. Ja nie choruję, jest szczyt sezonu, ja oprowadzam i oprowadzam, i oprowadzam. Jako przewodniczka po Warszawie. Ale rekonwalescentem jest mały człowiek, którego jednak trudno trzymać teraz w czterech ścianach. Szczególnie że słońce takie piękne, zieleń bucha, a wokół nic, tylko dzicz. Tak, właśnie w Warszawie.
Kolejne opuszczone działki, dziś teren spacerów z psami i piknikowania. Mało popularny bardzo, to prawa strona rzeki, jednak niezbyt wielu zapuszcza się w te strony. Zaopatrzeni w kilka toreb i wodę wyszliśmy więc na podbój dzikości. Miało być mało, a jest... jest wszystko. Najpierw orzechy, wielkie, z gigantycznymi liśćmi. O owocach jeszcze zielonych, ale już czuć ten zapach, kiedy potrze się skórkę - nieziemski. Zebrałam kilkanaście. Będzie nalewka. Orzechówka jest doskonała na żołądek. I w ogóle jest super, smakuje genialnie.
Potem morwowy gaj. Chyba przez to piękne lato w ostatnich dniach morwy dojrzały, są ciemnofioletowe, jak bakłażany, prawie czarne. Smakują niemożliwie dobrze. Te niżej zbierał I., te rosnące wyżej wylądowały w torbie i swoją słodyczą podbiją cierpkie porzeczki (też tam są, czerwone, ale zebraliśmy garść dosłownie).
Idziemy dalej, a tam drzewo z czerwoną poświatą. Na tych wiśniach prawie nie ma liści, są za to setki, tysiące owoców. Małych, cierpkich, będą cudowne w soku albo w konfiturze. Poza tym kwitnące lipy - już końcówka, ale i tak kwiatów jest ogrom. Zebraliśmy trochę, syropem z nich zasilę przetwory z wiśni, nie pracują na zdrowie. I już zawiązują się gruszki, są naprawdę spore, i morele itd.
Niech żyje miasto!